To był intensywny dzień, jak to na naszych ekspedycjach. W nocy dopadł mnie suchy kaszel, Pani mi pomogła, ale wciąż jestem nie w pełni zdrowy. Półtora tygodnia się zmagam z jakimś wirusem. Późno zjedliśmy, nie mogłem zasnąć, a jak zasnąłem śniły się koszmary.
Śniadanie… dramat. Pokrojona bagietka, obok kręci się wiekowy podgrzewacz. Trzeba wziąć kawałek, położyć na karuzeli, za kilka chwil ma się ciepły kawałek chleba. Obok - termos z mlekiem, kawą, podejrzane owocowe herbatki w saszetkach. Na stoliku obok plastry sera, taka guma z marketu (a w Hiszpanii taki ser…, to tak jak jeść w Nowej Zelandii kebab) i plasterki salami i czegoś jeszcze. Wygląda to jak w tanim polskim hotelu. Nic, nie ma co wybrzydzać, zjedliśmy. Jedziemy kilka kilometrów pod zamek, najpierw idziemy w góry. Żółty szlak, szczyt Puxilibro. To nie są Pireneje, to Sierra de Loarre. Idzie się wybornie, choć na kolano uważam i stąpam bardzo ostrożnie. Najpierw las sosnowy, a później pośród hmm… wygląda jak mech z kolcami, trochę jak goździki ogrodowe takie rozrośnięte. Cudnie to wygląda. Wieje mocno. Okolica bardzo nam przypomina Karoo w RPA, surowe, może trochę bardziej włochate, czyli zarośnięte roślinnością. Dobrze wspominamy zeszłoroczny pobyt w tym kraju, Pani nawet nazywa, że właśnie tam najlepiej jedliśmy. W sumie… było mięso wszelakiej maści i wyborne oraz cały wachlarz morskich stworzeń.
Szczyt, betonowy słupek, widok na Pireneje, bezchmurne niebo, jest naprawdę wspaniale. Poszliśmy dziś z małymi plecakami i to był dobry wybór. Po chwili na szczyt wjeżdża pani kolarz, górskim elektrykiem. Jakiś downhillowiec, bo za moment ubiera ochraniacze, kask i adios. My też schodzimy. Czas umilamy sobie planami na rower na przyszły rok oraz planami na zimowe miesiące. Chcemy więcej się aktywować w dni pracy popołudniami, nie przejmować się zmrokiem, tylko wyjść z domu - kino, koncert, teatr plus weekendy. Uwielbiam takie rozmowy, a do tego w takim otoczeniu. Po 4 godzinach jesteśmy na parkingu. Podejdźmy pod zamek.
W momencie gdy byliśmy w punkcie informacji Mama wysłała mi krótką notkę o zamku z zachętą, by wejść. No to wchodzimy. Aaa i kupiliśmy dwa pierwsze miody przedpirenejskie. Zamek jak to zamek, ładny jest, ogromny, z jednej strony otoczony skałą. Największe wrażenie robi kaplica kościoła w środku. Wielka i minimalistyczna.
Jest 15.45, burczy nam w brzuchu. Na mapsach znalazłem informacje, że można by coś zjeść w Ayerbe, wiosce oddalonej od nas o 15 minut drogi. Ruszamy. Jedna knajpka - zamknięta, drugiej nie mogę znaleźć, kawiarnia - od 20.00 obiady. Inna na końcu wioski, pani za ladą mówi „maniana”. Maniana, to ja nie dotrwam. Zły jestem, dziwny ten kraj. Sklepy zamknięte, knajpy też… zastanawiam się w jak ciężkiej sytuacji są wędrowcy lub pielgrzymi do Santiago… idziesz kilka godzin, raczej jest tu ciepło, chcesz wodę kupić, coś zjeść… to co, masz paść na drodze? Pani mówi, że w Afryce jest prościej, bo prymitywne sklepiki mieliśmy co krok. Otwarła się piekarnia, pan chciał nam bardzo pomóc, ale nic nie wskórał. Kupiliśmy bagietkę i zjedliśmy w pokoju. Ayerbe wygląda tragicznie, biedne zniszczone miasteczko, przypominające mi obrazki z Haiti, a i tam łatwiej by było o coś ciepłego do jedzenia o 16.00 dla trekkingowców. Ech…
Przeczekaliśmy 3 godziny, skończyliśmy w hotelu oglądać serial „Podróż za jeden uśmiech”, zjedliśmy po kromce, popatrzeliśmy na plan jutrzejszego dnia i wracamy do Ayerbe. Weszliśmy do lokalu, zegar w kościele wybił dwudziestą, idealnie. Pojedliśmy i do hotelu. Ech ta Hiszpania…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz