Mecz finałowy Ligi Mistrzów był słaby, żadna z drużyn to nie ta „moja”, ani włoski ani francuski futbol mnie nie przekonują, ale fajnie, że PSG w końcu coś wygrało. Zeszliśmy na 8 na śniadanie, jak się umówiliśmy z jedną z pań obsługujących. Na dole była ta druga pani, z minimalną dozą empatii. Dotrzymali słowa, pojawiło się śniadanie kilka minut później. Zjedliśmy, wzięliśmy rowery i w drogę. 60 kilka kilometrów. Pogoda… ciepło, ładnie, choć deszczowe chmury przed nami. Nie będę już narzekał na lokal, teren świetny, ultra ciekawy z bogatą i trudną historią. Zdaje się kilka lat temu jak tu byliśmy już to powiedziałem, wypada powtórzyć - cały ten teren to jedna wielka mogiła, scena wielu walk, bitew, dramatycznych sytuacji. Smutna sprawa, mnóstwo krzyży przy drogach, datowane na 19-ty i 20-ty wiek. Piękne tereny. Jedziemy głównie asfaltem, między Cieszanowem a Lubaczowem przez pole wiedzie droga asfaltowa. Pięknie się jedzie, przed nami deszczowa chmura. Jedziemy przy jej krańcu. Zaczyna kropić. Podjeżdżamy o 10.20 do Lubaczowa pod kościół. Zatrzymujemy się na mszy. Po wyjściu z kościoła wyszło piękne słońce. Opatrzność jak zawsze nam sprzyja. Odtąd jedziemy drogami, z małymi wyjątkami. Trafi się od czasu do czasu wariat. Nie wszędzie jest droga rowerowa lub chodnik, a takich miejsc nie lubię. Numerem jeden dziś jest Rezerwat Kamienne obok Rudy Szczutkowskiej. Patrzymy na zegarek, mamy spory zapas, pociąg dopiero pod wieczór. Wjeżdżamy. Duże dęby witają nas. Żadne z nich nie ma emblematu pomnika przyrody. Ba, ani jedno wielkie drzewo go nie miało, z tych, które mijaliśmy przez te trzy dni. Droga wiedzie betonowymi płytami, zarasta mocno. Niewiele ludzi tu chodzi. Ładny, czysty dziki teren, ogromne łąki, a trasa rowerowa zaniedbana, jedzie się przez chaszcze. Później znowu asfalt. Nic specjalnego, im bliżej Jarosławia tym obszar się urbanizuje, znikają ładne lasy i pola, pojawiają się tereny niejakie, ni to przemysł, ni to biznes. Sam Jarosław nie zachwyca, mam wrażenie, że to najbardziej zaniedbane miejsce z tych wschodnich miast, jak Zamość, Lublin, Rzeszów… w upale wjeżdżamy do miasta. Znalazłem restaurację, siadamy, czekamy ponad godzinę. Muszę wysłuchiwać rozmów osób z sąsiadujących stolików. Dłużej bym nie wytrzymał, poniżej mojego progu empatii… no cóż, taki kraj.
Szukamy jakiejś kawiarni, znalazłem jedną, pełno ludzi, o cenach nie wspomnę, przebili te z Nowej Zelandii. Uciekam z takich miejsc. Na niebie ciemne chmury, zaczyna wiać. Jedziemy prosto na dworzec. Usiedliśmy na ławkach, wtem lunęło, poleciał grad. Opatrzność nad nami czuwa, niezmiennie.
Przed nami przygoda z PKP, spisali się na solidną szkolną czwórkę dwa dni temu, jak będzie dziś? Za pół godziny się przekonamy, na razie nie ma pociąg opóźnień.
Jest godzina 21.13, ogłoszono już wyniki ankiet z wyborów, pociąg minął Kraków. Przewinęło się przez niego mnóstwo ludzi. PKP zdało egzamin na 5+, jestem zachwycony. Przyjechał wagon, ten, jaki miał, bez przedziałów, z hakami na rowery, klimatyzowany… chłopak pomógł mi wciągnąć rowery do wagonu. Cisza, wygoda, 150km/h bez korków. Nic, tylko jeździć. Normalność jest - wreszcie - tu.
Skończyłem czytać „Katedrę w Barcelonie”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz