Spało się źle. Ledwo się położą o 21, 2 godziny później musi już wychodzić i świecić czołówką. Pobudka o 6.20, poranna chatowa rutyna - ustawić palnik z wodą, toaleta, zalać wrzątkiem mleko w proszku, spakować się i wyjść. Starsi państwo ruszyli o 7.30, my krótko po 8. Dziś trzeci z rzędu długi dzień, 18km. Z ciężkim plecakiem nie ma lekko. Jak opisać dzisiejszy dzień - las, dolina, las, dolina. Im dalej, tym las różni się od typowego „fiordlandowego”, który charakteryzuje się paprociami i drzewami z gigantyczną ilością mchu. Tak się nachwaliłem uzdatniacz, a dziś płata nam figle. Czyżby baterie wysiadły? Pogodę mamy wyborną. Jeszcze przed wyjściem jeden gość z naszego turnusu coś mówił, że będzie lało. Ja mu na to - will be fine, było fine. Pierwsze 6km poszło jako tako, choć bolały mnie już ramiona. Przerwa w lesie na mchu. Otwieramy odkrycie Tasmanii sprzed roku - napój proteinowy o smaku owoców leśnych. Wystarczy wsypać wodę, wymieszać i jest koktajl. Co to jest za smak… piliśmy to w Tasmanii, oczy wychodziły mi z orbit. Rok na to czekałem… to są te momenty, które się pamięta, detale, dla których chce się wracać. Dodało energii. Wychodząc z lasu widzimy szerokie rozlewiska rzek. Momentami krajobraz przypomina kopalnie piasku. Pogoda się klaruje, na plecach odsłania się Somnos. W sumie w ciągu dnia na trasie spotkaliśmy 6 osób. 4 idące do McKellar Hut i 2 wędkarzy, którzy prawdopodobnie mieli rozbity namiot niedaleko wiszącego mostu. Właśnie, most. Wiszący, na jedną osobę. Najdłuższy jakim szedłem, tak coś czuję. Włączyłem filmowanie i jedną ręką trzymając telefon, drugą - stalową linę przeszedłem przez most. Nogi drżały, liny trzeszczały. Kolejny wspaniały moment. Po 12 km jemy chicken z puszki, nie tak dobry jak tuna, ale z tortillą stanowi dobre drugie śniadanie. Sprawdzają nam się woreczki ze snackami na każdy dzień. Snacki, czyli M&M, orzechy, suszone owoce, szczególnie morele są wyborne. 2 km do chaty, padam ze zmęczenia. Sporo dziś skalnych osuwisk, źle sie po nich idzie. Jak tylko osuwisko się skończy, idziemy równą ścieżką. Sporo tez dziś błota. Na łąkach stoi woda, widać, że pasą się tu krowy. Wreszcie w lesie dochodzimy do skrzyżowania, znak mówi - do schroniska 10 minut. Pod górę. Padam, resztkami sił wchodzę. Z daleka widzi nas warden i wesoło macha. To miłe. Akurat czyścił materace. Od razu mówi nam, gdzie tu można się okapać. Padamy na werandzie. Starsi państwo już tu są, jak później ich zagadałem, mówią, że przyszli przed nami jakieś 30 minut. Siedzą, rozprawiają, czytają gazety, jakie są w chacie. My - wiadomo, rutyna chatowa. Patrzymy jakie są wolne miejsca do spania (bunksy, czyli prycze). Pakujemy tam plecaki i idziemy się umyć. Do rzeki mamy 10 minut. Przypomina mi się marble bath w RPA u podnóży Mafadi. Woda tu jest krystalicznie czysta, super zimna. Jakbym był morsem, to byłbym w raju. Przycupnąłem sobie na brzegu i w końcu solidnie się umyłem, na ile w tych warunkach można się umyć. Jednak jest to coś więcej, niż pobieżna poranna toaleta. Pani także skorzystała z water hole’a. W chacie - gorąca herbata.
Ale ale czeka mnie robota. Warden ma za zadanie pozwijać stare materace i spakować każdy z nich do wąskiego papierowego worka. Pomogę! Trzeci mężczyzna w chacie, wiec działamy. Pozwijanie materaca tak, by wszedł do worka nie jest proste. Pani pomogła, tak pozwijała skacząc po nim wesoło, że ostatecznie zmieścił się w worku. W mikro stopniu przyczyniliśmy się do rozwoju turystyki w Nowej Zelandii. Po herbacie siedzimy na ganku na ławce, spoglądając na okoliczne góry.
Nie pisałem jeszcze o tym, na trasie oglądamy polski serial „0-1 do przerwy”. Rok temu był to „Wakacje z duchami” na Overland. Ten obecny serial wydaje mi się smutny. Z jednej strony pokazuje młodzież, która w latach 60-tych marzy o normalnym życiu, o uprawianiu piłki nożnej, a z drugiej strony kadry zrujnowanej Warszawy po wojnie ćwierć wieku po wojnie przyprawia mnie w smutek. Nie sądziłem, że tak było.
Jest 17.20, postawiłem wodę na obiad, a turnusu jak nie ma, tak nie ma.
Był okazja porozmawiać z seniorami, pytam pana jaki był jego najlepszy hiking.
- Kepler jest świetny, trudny też. No i Milford Track
- Milford, ciężko się tam dostać, za bardzo popularny - odpowiadam
- Przeszedłem go w 1973 roku…
Szach mat, cóż tu więcej dodać? Dla takich momentów tu się wraca.
Około 18 przyszła reszta turnusu, 6 osób. Pani z pęcherzami na nogach poszła do łóżka, mężczyźni poszli się kąpać. My siedzimy w jadalni, seniorzy się krzątają. Cisza. Słońce grzeje przez szybę. Co za chwile. Czytam ostatnie strony „Stary ekspres patagoński” Theorox, jest tam taki akapit:
„Dobrze wiedziałem, że znajduję się nigdzie, ale najdziwniejsze było to, że po tylu tygodniach podróży wciąż jestem na świecie, w punkciku u dołu mapy. Krajobraz miał surowy wygląd, ale nie mogłem zaprzeczyć, że wyróżniały go też cechy szczególne, a ja w nim trwałem. Oto dokonałem odkrycia: nigdzie jest miejscem.”
Oj tak, mimo że my jesteśmy w konkretnym miejscu, w chacie w Nowej Zelandii, w punkciku u dołu mapy. Co za uczucie.
Dosiadł do nas się warden, spojrzał na mój tablet podpięty do powerbanku. Westchnął - ach ta elektronika. Pokazuję mu książkę, którą czytam… zaczęliśmy rozmowę. Pracuje tu 15 dni, na Greenstone Caples, utrzymuje chaty, trasy, dba o porządek. Później 6 dni w cywilizacji. It keeps me out of trouble - stwierdził, opisując swój tryb życia. Wygląda na szczęśliwego. Chociaż przyznał, że jego ulubionym terenem to Rees Dart Track. Później otworzył swojego smartphona, offlineowe mapy topograficzne Nowej Zelandii, ja swoje mapy i notatki i zaczęliśmy rozprawiać o trasach w górach w okolicy Fiordland i Glenorchy. Prawdziwy maniak gór. Świetny moment.
Ja mam tylko 2 tygodnie do zagospodarowania, plan A i B naszkicowany. Wrócimy jutro do cywilizacji, dowiemy się co tam, jak pogoda i pojedziemy dalej w podróż.
19.59 - słońce zaszło za góry, gotujemy wodę na kolejną herbatę i właśnie skończyłem Theoruox. Świetna książka, szczególnie czytana właśnie w podróży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz