Jakieś 30 minut przed przełęczą McKellar jest mały mostek, kończy się las i zaczyna magia. Jean Batten Peak po lewej, a przed nami krzewy, trawy i góry dookoła. Jean Batten ma mniej niż 2000 metrów, ale jest stromy i masywny. Dłuży nam się do przełęczy, chcemy tam zrzucić plecaki i coś zjeść. Przełęcz. Cóż tu więcej pisać, zdjęcia mówią same za siebie, jest około południa. Czuję spore zmęczenie. Ani żywej duszy. Chyba nawet zdrzemnąłem się na mchach. Pięknie miejsce. Dziwię się, że przy tylu filmach, jakie widzieliśmy z tej trasy, ani jeden nie pokazał jej piękna, jakie doznajemy my. Schodzimy, oczom ukazuje się Somnus. Ma mniej niż Rysy, ale cudownie wygląda. Kto wie, czy to jego nie widzieliśmy z samolotu. Droga schodzi do jeziora McKellar. Ścieżka jest kamienista, była kiedyś uformowana, ale deszcze i kamienie zrobiły swoje. W pewnym momencie widzę dość duży strumień, nabieramy wody. Patrzę, a w oddali widzę ścianę wody, ogromny wodospad za drzewami. Dałoby się tam dojść bez plecaków skacząc po głazach. Taka ukryta perełka, której nie ma w przewodnikach, ale nie mamy siły na side walk dziś. Wychodzimy z lasu na poziomie jeziora… magia ponownie. Ten zapach! Nie potrafię go opisać, lecz znika zmęczenie i cieszę się widokami. Na końcu łąki widzę dwie osoby, starsze panie. Jedna z nich od razu mówi, że 10 lat temu ten teren to były bagna, wymieniliśmy kilka zdań i poszliśmy w stronę chaty. 4km jeszcze. Tu zaczyna się bardzo dłużyć. Idziemy przez piękny gesty busz, na drzewach ponownie mchy, w niższych partiach rozrośnięte paprocie. Na brzegu jeziora wyjątkowo śmierdzi rybami, a może tak ma być? Zwykle widzieliśmy jeziora polodowcowe z lazurową wodą, ta tutaj ma kolor brązowy i cuchnie jak w sklepie rybnym. Chata. Jakaś taka nowsza, zadbana, oddzielona jadalnia od dwóch pokojów noclegowych. Na ganku wita nas 3 seniorów, powiedziałbym około 70-tki. Oni spali dziś w Upper Caples Hut, to prywatna chata, więc musieli tu dotrzeć przed nami, a trasa niełatwa. Wyborna forma. Sporo tych seniorów na trasie. Myślę sobie, w Polsce nie ma ani kultury takiego chodzenia po górach, a i ludzie bardziej schorowani - tak przypuszczam. Pięknie zobaczyć ich w takiej formie. Zajmujemy bunksy, grzejemy wodę na herbatę, myjemy się. Typowa procedura po przyjściu do chaty. Jakże odmienny nastrój jak na Overland! Tam młodość, rozmowy, gwarno, tutaj - krzyżówki, książki, medytacje. Życie. Uwielbiam chatowe życie. Ten John, którego poznałem wczoraj jeszcze się nie zjawił, a jest już po 17-tej.
Po obiedzie Pani czyta Theroux, ja piszę te słowa. Próbujemy posiedzieć na werandzie, pięknie grzeje słońce, ale się nie da - sand flies natychmiast oblatują. Nie ma lekko, albo piękne widoki, albo pogryzienia. Piękna trasa, cudne widoki, jak na razie najlepszy dzień na Greenstone Caples.
Odnotuję jeszcze, że na 17.15 mamy 10 turystów, piątka wiem, że idzie, a chata jest na 24 osób. Już nie staram się gdybać jaka będzie noc, mamy dobre miejsca.
John przyszedł po 18, o razu poszedł do rzeki się kąpać. Niestety nie śpi w moim pokoju, ale za to śpi w nim jego żona, która wyczulona jest na głośność budzika. Jutro będzie o 6, ale nie będę jej o tym mówić.
Godzina 19 w chacie to moment, kiedy słońce jest za górami (a chata w dolinie), wiec robi się zimno. Wówczas każdy rozsądny walker (piechur?) przygotuje się do nocy i na kolejny dzień. Tak właśnie robimy. Leżymy i czytamy książki.
Kątem oka spoglądam co robią seniorzy-współlokatorzy, akurat wtedy byli nim seniorzy z paczki Johna. Jedna z pań zaczęła się przebierać, odwróciła się do nas plecami i zmieniała koszulkę. Ciekawe. Oczy w książkę i czytam dalej. Chwilę później było jeszcze ciekawiej, druga z pań zaczęła zmieniać majtki. Patrzę, a tu 3 metry ode mnie widzę jej pośladki. Słowo honoru, nie rozglądałem się, tylko całkiem naturalnie jak co jakiś czas omiatałem wzrokiem co się dzieje w pokoju. No i bach, natknąłem się całkiem nagie dojrzałe pośladki. Sekundę później pani dźwignęła lewą nogę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz