Trasa jest oznakowana jak wiele tutaj pomarańczowymi trójkątami. Sporo powalonych drzew, mchy, porosty. Magia. Czasami trzeba szukać ścieżki. Jednak największą trudnością jest nachylenie, stromo do góry. Pani ma malutki prowizoryczny plecak, ja wziąłem swój, ale dużo mniej obciążony, wiele rzeczy zostawiliśmy w chacie. Robimy częste przerwy, uzupełniamy wodę. Przez drzewa widać ośnieżone szczyty. Przechodzimy przez 2 strumienie, w jednym się umyję. Było chyba 2 godziny wspinaczki, gdy osiągnęliśmy górną granicę lasu… i zaczęła się inna magia. Widoki. Pomyślałem sobie - po co iść wyżej? Skoro tu wszystko mamy. No ale ambicja. Wejść na przełęcz. Czuję się mocno zmęczony. Idziemy. Są pomarańczowe słupki. Od tego momentu problemem stają się kruche skały, osuwiska i błoto. Z góry spływa woda zatrzymując się na korzeniach traw tworząc nieprzyjemne wgłębienia. Idziemy do jakichś 1200 metrów, mapa mi mówi, że jeszcze kilometr płasko, patrzę na Panią i widzę, że ma ochotę na przerwę. Mnie też się przyda. Kończymy wspinaczkę. Było jakieś 4,5 godziny od wyjścia z chaty. Ciemne chmury idą z zachodu. Usiedliśmy w trawie, zjedliśmy po tuńczyku, były genialne (kolejne doświadczenie z Overland), zrobiliśmy zdjęcia i ruszamy w drogę powrotną. Zawsze pozostaje niedosyt, nie było Mt Olivier, nie ma teraz przełęczy, ale tak naprawdę czy to ważne? Liczy się to, co przeżywamy, jak spędzamy czas. Przecież nikt mi nie wytknie palcem, że nie byłem tu czy tam. Thoreux, którego czytam na wyjeździe, też nie przejechał całej trasy do Patagonii pociągiem… trzeba było reagować. Liczy się bycie w podróży… powtarzam to sobie. Schodzimy.
Idzie nam łatwiej i prościej. Widzę więcej, mamy większy komfort czasu, więc robię zdjęcia. W pierwszym i mniejszym potoku myjemy się. Od razu czuć ulgę. Kończy się nam woda, więc uzupełniam butelki, dezynfekuję gadżetem z UV, do tego 2 tabletki z witaminami i można pić. Jak nam nic nie będzie, zaoszczędzimy nieco gazu. Coś za szybko nam schodzi. A mamy jeszcze 3 noce. Zeszliśmy w 2 godziny, jeszcze 2 płaskiej trasy do chaty. Na niebie coraz więcej chmur. Dwukrotnie podczas dzisiejszej trasy na drodze stanął na robin, taki lokalny ptaszek, podobny do wróbla. Ten pierwszy był tak odważny, że podskoczył pod
mój but i zaczął go skubać. Z robinami mamy bardzo osobiste skojarzenia, zaczęły się w 2015 roku, kiedy w lesie w Kahurangi usiadłem na drewnianym krześle wyskubanym w pniu i obok mnie usiadł robin. Odtąd te ptaki kojarzą mi się jednoznacznie z bliskimi osobami. Powrót jest męczący, czuję się zmęczony, dopijamy resztki wody. Jakieś 100 metrów od chaty zaczął padać deszcz, weszliśmy do środka - lunęło. Tak miało być. Opatrzność czuwa i chyba te chmury trzyma na sznurkach dla nas.
Warden nas powitał, wypytał jak było.
Za nami przyszła trójka piechurów, w chacie był jeden. Super, cieszę się, że zajmują inny pokój. Jak tylko zjedliśmy obiad przyszła szóstka… większość z nich ciśnie do naszego pokoju. No nic, trzeba się będzie socjalizować. Ekipa w okolicy 60-tki, będzie ciekawie.
Zjedliśmy obiad, ja piszę, Pani czyta. Na polance za rzeką pojawiły się znowu sarny. Za oknem pasą się dwie owce, te, co rano. W chacie robi się gwarno. Klimat, jaki polubiłem od zeszłego roku, jednak wydaje mi się, że Australijczycy są bardziej sympatyczniejsi. No nic, zobaczymy, noc zapowiada się co najmniej ciekawie.
Godzina 19.30, do chaty wchodzi kolejna trójka osób, wszyscy idą do mojego pokoju. Gorzej być już nie może. To będzie trudna noc.
Ta trójka to najdziwniejsza. Weszli jak do stodoły, dwójka z nich otworzyła winko, a trzeci zaczął smażyć mięso, czym zasmrodzil całą jadalnię. Mało życzliwi Ci Nowozelandczycy. Tego kucharza zagadałem co i jak, przyszli tu na parę dni, będą łowić ryby i mieszkać w Mid Caples Hut.
Ta szóstka, to pięciu emerytów i młody chłopak, chyba wnuk któryś z nich.
Z jednym starszym panem uciąłem sobie pogawędkę. Dałem mu znać, że wstaję o 5.20 i ruszamy rano. Jego żona od razu zapytała jak głośny jest to budzik. Nie zrozumiałem jej pytania, tym samym musiałem wzbudzić litość jej męża. Po chwili zapytał skąd jestem, jak jego żona usłyszała mą odpowiedź, coś tam westchnęła i wyszła z pokoju. W późniejszej dyskusji okazało się, że pan źle usłyszał skąd jestem, myślał Holand, co jest typowe. Jednak jak mu powiedziałem, że to Poland, stwierdził - ouuu to jeszcze bardziej egzotyczne. Po chwili wrócił do pokoju i pyta:
- hey Polish man, whats your name, my name is John. Dobrze wiedzieć, idziemy przecież w tę samą stronę i spędzimy jeszcze ze sobą 2 noce w chatach.
Godzina 20.45 leżymy z Panią na swoich materacach, a w jadalni rozkręca się impreza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz