Jedziemy do Cardrony, kolejna sentymentalna podróż. W tej malutkiej osadzie było cicho i pusto 12 lat temu, nie pamiętam, aby tam była jakaś kawiarnia. Budynek hotelu i samochód jak stały, tak stoją. Tylko parking jest ze 2 razy większy. Uśmiech od ucha do ucha. Co za ekscytacja! Wchodzimy do hotelu, który dziś tez jest hotelem, ale idziemy na kawę. Klimat, zapach - niepowtarzalne. Czekając na kawę bookujemy pozostałe noclegi do końca pobytu. Ceny szybują, więc nie ma na co czekać. Sporo lokali bookuję przez revoluta, bo mam dobre oferty z cashbackiem. Przy kasie widnieje ogłoszenie o pracę… a jakby tak… ach co to by była za przygoda. Spacerujemy nieco po Cardronie. Dużo tego nie ma. Uwagę zwraca stacja ładowania Tesli, zrobiona w oparciu o stary słup. Kapitalne połączenie.
Stajemy na punkcie widokowym, skąd widać lotnisko we Frankton. Miało padać, a tu się słońce przebija. Pani dobrze się czuje, patrzymy na mapę - robimy short walk. Wieje, jest chłodniej niż w ostatnich dniach, lecz wykorzystujemy każdą chwilę. Trasa wiedzie przez typowe hmm łąki, pola jakie są w Otago. Kępki button gras, nieco kamieni i mchów. Dookoła ciemne chmury nadchodzą. Niepozorny szczycik - Mt Hocken. Schodząc marzniemy, wieje. A tu nagle naprzeciw nam idzie typowy Kiwi, krótki rękawek, krótkie spodnie i się jeszcze śmieje.
Zjeżdżamy do Queenstown do hotelu, odświeżenie, Pani odpoczęła i cóż… pora na obiad. Znowu sentymentalny moment, i to jaki. „Nasz” Pub on Warf. Tam jedliśmy najczęściej. Nic się nie zmienił, gwarno jak zawsze, telewizor stoi w tym samym miejscu, leci rugby. Siadamy tam, gdzie zawsze… nie potrafię powstrzymać emocji. Na drugim końcu świata jest takie miejsce, z którym mam tyle wspomnień. Kto by przypuszczał, że tak to się poukłada. Jesteśmy szczęśliwi dzięki takim chwilom. Zamawiamy po porcji żeberek, dają tu kopiasto. Cudowna chwila wspomnień. Po obiedzie krzątamy się po mieście, gwarnym, głośnym. Sporo turystów, ale tez i lokalsów. W jednym ze sklepów z odzieżą spodobała mi się sztuka wisząca na ścianie. Stoimy, patrzymy się na nią. Zagaduje mnie mężczyzna, pyta jak się mam, czy mi się podoba. Pytam, czy tu pracuje. Tak. „Good stuff here” - doceniam i jednocześnie pytam, gdzie mogę takie coś kupić. I się zaczęła rozmowa… przedstawił mi się, podał dłoń, zapewnił, że się dowie i zostawi przy kasie informacje dla mnie. Jak miło. Lokalny klimat.
Na koniec, jakby było mało wrażeń jedziemy w stronę Glenorchy na punkt widokowy Bennet’s Bluff Lookout. Bardzo często stąd fotografowany jest Fiordland, droga do Glenorchy no i znowu „nasz” Mt Alfred, cudowna góra, na którą dziś już nie ma wejścia, właściciel zamknął dostęp. Jest późno, dzień transferowy, ale chyba podobnie emocjonalny, co przylot. Nowa Zelandia nadal jest piękna, cudowna i zachwyca. Mija tydzień od naszego powrotu, jak ten czas leci. Dni są tak intensywne, że tony książek na tabletach są nieruszone.
W hotelu zaczęliśmy się przygotowywać do hikingu Greenstone Caples. 5 dni przed nami w dziczy. Wieczorem kakao, jazz, Theoraux, Queenstown… chwilo trwaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz