drugi dzień rowerowej przygody na Morawach. Dziś już planowo chcemy wjechać do Austrii i nie mogę się tego doczekać. Rodziców wysadzamy w Mikulovie, my autem podjeżdżamy dalej do wioski Bavory, gdzie stajemy w centrum wioski na parkingu, zrzucamy z auta rowery i ruszamy. Wśród winorośli, poranny upał. droga 52 w niedzielny poranek jest zatłoczona, prowadzi ona do autostrady na północ. Drnholec - mała wioska, kościół, pałacyk i sklep, gdzie nie można płacić kartą. To częsty widok i szkoda. Mam na czarną godzinę 600 koron. W knajpce, gdzie zbiera się lokalna "elita" bierzemy duży kufel zimnej kofoli. Smakuje wybornie. Pola, wioski... aż droga rowerową numer 5 wjeżdżamy do Austrii. I dzieje się coś niesamowitego. Nie wiem jak to jest, ale po przekroczeniu granicy ogarnia nas błogi spokój. Wszystko w głowie i wokół nas dzieje się wolniej. Jest totalny relax, chill, auta nie jeżdżą, ludzi nie widać. Wjeżdżamy do wioski Wildendürnbach. Dwoje ludzi siedzi na ławce w centrum, poza tym - nic. Wszystko pozamykane, rolety spuszczone do połowy, nie ma śladów życia. Jest tak cicho, że słyszę tę ciszę. To jest to, czego poszukuję. Patrzymy na mapę, chcemy dojechać do Mikulova, no i do auta. Ale najpierw Galgenberg, który przykuwa moją uwagę od granicy. Jest pole, na środku wzniesienie i dookoła szczytu znajdują się białe domki. Kapitalny widok. Zobaczmy to z bliska. Winnice dookoła, białe domki wydają się niezamieszkałe, parę osób chodzi po tej wiosce. Objeżdżamy ją podziwiając harmonie budyneczków i winorośli. Co za miejsce! W marcu tu wracamy koniecznie. To miejsce jest w ścisłej czołówce najlepszych miejsc, jakie zobaczyliśmy podczas tego pobytu na Morawach. Później wolno jedziemy w stronę granicy z Czechami. Mijamy grupkę rowerzystów, którzy głośno witają nas "halllloo". Jeden z nich stoi przy polu z kukurydzą i ostro wcina żółtą dorodna sztukę. Jak był głodny, to przystanął i je. Wjeżdżamy do Czechów, im bliżej drogi 52, tym większy ruch. Billa, wiadomo. Picie, lody. Później MIkulov, centrum. Żar leje się z nieba, pod górę, ale ale dużo mniej ludzi, niż wczoraj. Podeszliśmy na dziedziniec zamku, bardzo ładnie tutaj. Jedziemy do auta. Patrzymy na mapę, jest tam żółty pieszy szlak do Bavorów. Jedziemy... to był błąd. Pieszy szlak, stromo do góry, później schody. Dużo schodów! w tym upale. Koszmar. Dostaliśmy solidnie w kość. Piekna to była trasa rowerowa, bajka. Mogę ją powtarzać co rok. Ale dzień się na tym nie kończy. Jedziemy na obiad do Austrii. Nie mogę się obejść bez tej Austrii. Upatrzyłem sobie restaurację przy polu golfowym przed Poysdorf. Wchodzimy, sporo ludzi siedzi przy stolikach na zadbanym trawniku, mogę sobie pogadać wreszcie po niemiecku. Pytam o menu, kelnerka wskazuje, nie widze sznycli, które upatrzyłem w domu. Nein nein - sznycle to 200 metrów dalej w naszej drugiej restauracji, tu tylko wino i zimne przekąski. Dobrze, zmieniamy lokal. Jedocześnie lokalsi zjeżdżają się na rowerach do winebaru, zamawiają lampki wina i tak razem spędzają czas. Wszystko w otaczającej nas ciszy. Niewiarygodne. Choć wina nie piję, akceptuję tę kulturę, która jest tutaj. 200 metrów dalej solidnie i smacznie zjedliśmy patrząc na golfistów, którzy przy zachodzącym z wolna słońcu kończyli swoje rundy. Golf, wino, niczym w Kalifornii... takie tam mają zwyczaje i ja to lubię!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz