Spoglądaliśmy na prognozy pogody, opcji było wiele. Mamy swoją listę priorytetów, na samej górze Tarty i Pętla Lwówecka. Tatry pogodowo niepewne, więc Kaczawa! Znowu! Trzeci raz w tym roku. I co z tego? Kraina, która na, się nie nudzi. Piątek godzina 14, Uber do Pani, wsiadamy w auto i jedziemy na Kaczawę. Pani się już nie chciało wychodzić wieczorem, więc książki, cisza i odpoczywanie. Mieliśmy oboje trudny tydzień w pracy i pora o tym zapomnieć. Spaliśmy ponad 9 godzin. Śniadanie i jedziemy do Wlenia. Stajemy tam, gdzie zawsze - na Pocztowej. 90km przed nami. Początek stromo pod górę. Ale później będzie z górki. Najpiękniejsze widoki zaczynają się zaraz za Klęczą do Wojciechowa. Przed nami Izery, po lewej Karkonosze, które leniwie wychodzą zza chmur. Po drodze mijamy wiśnie, które kuszą swoją dojrzałością. Na chwilę zatrzymujemy się w Lubomierzu. Rok temu był tu koncert, rynek był pełen sprzętu i ludzi. Dziś jest spokojnie. Zupełnie nie znamy tej wioski, na końcu rynku wyłania się ciekaw kościół. Dziś tam nie wejdziemy, ale trzeba pomyśleć nad wiosną, by tu zajrzeć. Średnią mamy słabą, jakieś 8km na godzinę. Musimy przyspieszyć zjeżdżając, bo nam dnia braknie. Lubimy powtarzalność, więc obiad zjemy tak, jak rok temu - w Mirsku. Ciepła pizza i herbata z cytryną. Mirsk wyładniał, choć straszą puste lokale do wynajęcia. Dodatkowo te 30 kilka km przejechaliśmy na dobrej jakości asfalcie, co cieszy. Jeździliśmy przecież między polami przez małe wioski. 45 minut posiedzieliśmy w Mirsku. Kręcimy. Z górki do Gryfowa Śląskiego, w którym nic nie ma. Podobnie jak rok temu przejechaliśmy przez rynek w kierunku Lwówka. Puste drogi, wioski, pola. Jest pięknie. Od czasu do czasu trafi się wariat, który nie zjedzie i blisko nas przejedzie. Polska. Dwa słowa o małym odkryciu - wioska Niwnice. Długa strasznie. Stary kościół z XII/XIII wieku. Przy drodze, na wzniesieniu. Kwintesencja Kaczawy. Później za centrum przystanęliśmy za pomnikiem poświęconym zwycięstwu nad Hitleryzmem, ławki zadaszone, spoko miejsce. Mile zaskoczył Lwówek Śląski, wyładniał. Bruk, chodniki, mnóstwo roślin. Ładnie. Mam wielki sentyment do tego miejsca, tu zaczęliśmy zwiedzanie sudeckich wiosek lata temu. Stajemy na chwilę na lody. Patrzę na zegarek, za 10 minut 17. Zdążymy na 18 do kościoła we Wleniu? Nie będziemy się gonić, bo tego nie lubimy. Przed nami duży podjazd za
Przeździedzą. On nas wymęczył rok temu. Ale co się okazuje… że nam całkiem dobrze idzie. Sprawdza się regularne picie, forma w tym roku i wyłączone amortyzatory, cała energia nóg idzie w łańcuch i napęd. Poszło nam sprawnie. Jedynie co nam przeszkadzało, to wariaci za kierownicą busów wiozących kajaki. Zero tolerancji dla kolarzy. Zjechaliśmy do Wlenia krótko przed 18, podobnie jak rok temu. Z jednej strony radość z ukończenia i szczery smutek, że to już koniec. Uwielbiam te rejony, o Kaczawie już tu się rozpisywałem, z kolei Pogórze Izerskie - te pola, niekonieczne zadbane, pustkowia, wynurzające się Izery. Żal odjeżdżać. Ale ale plan jest taki, że we wrześniu tu wrócimy.
Jeszcze jeden epizod we Wleniu, szukam bankomatu, potrzebuję gotówki. Google Maps mówi, że jest jeden bankomat. Pytam dziewczyny siedzącej na ulicy, mówi, że nie ma. Pytam - to jak wy Tu płacicie? Bezgotówkowo? Kiwa głową. W sklepiku dowiaduję się, że decyzją burmistrza nie ma bankomatów. A co ma burmistrz do bankomatów? Pani mówi, że w dino można przy kasie wypłacić pieniądze. No dobra. Jedziemy. Biorę 2 prince polo, stoję w długiej kolejce do kasy. Jeden pan szuka dwóch groszy… ktoś z tylu woła - otwórzcie drugą kasę. Pytam panią przy kasie o tę gotówkę. Pani z dumą mówi - jedyny bankomat w tym mieście jest tutaj, u mnie. To prawda.
Co to był za dzień, genialny. Cudownie wrócić, odkrywać na nowo te tereny, które znamy. Przy okazji pojawił się inny pomysł - no bo jak tak jeździmy, to gadamy - jakby tak z rowerami pojechać do Torunia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz