Kolejny przystanek będzie już sentymentalny. Bronte Park. Byliśmy tam poprzednio kilka dni i mam cudowne wspomnienia. Próbowałem w internecie odszukać co dzieje się z tym hotelem, w którym spaliśmy - gdzieś mi mignęła informacja, że jest inny hotel. Nic, jedziemy. Pada deszcz i będzie padało cały dzień. Zjeżdżamy z A10 na drogę B11, na znakach Miena, wtedy to mi nic nie mówiło. Jest sklepik! To tam kupiłem najdroższą Colę. Stajemy obok, wchodzimy do sklepu. Nic się nie zmieniło - pustki w lodówkach, kilka rozrzuconych serów, jakie masło, mnóstwo towaru dla rybaków. Gazety sprzed kilka dni… rzucają mi się w oczy 2 czasopisma dla filatelistów, jeszcze taki nagłówek „tylko dla poważnych kolekcjonerów”. Oczywiście, że wziąłem do ręki, nawet zainteresowało. Patrzę na datę… 2008 rok. I tak sobie leży. Co za miejsce! Jedyny sklep w promieniu - nie przesadzę - kilkudziesięciu kilometrów. Idziemy w stronę hotelu. Im dalej, tym bardziej nam coś nie gra. Przecież tu stał hotel… chyba. Ktoś w okolicznej chatce zaczął wiercić. Szukamy w naszej pamięci obrazów sprzed 9 laty. Idę po schodkach… które kiedyś prowadziły do budynku. Dziś prowadzą na plac. Pusto, nic. Plac, z którego wychodzą rury. Tak, to było tutaj. Dziś nie ma śladu po hotelu. Smutno mi się zrobiło, nawet bardzo. Nagrywam okolicę. Zostały tylko instalacje. Cały budynek zmieciony z powierzchni. Ale jak? Dlaczego? Jak to? Niezwykłe, że taki krótki epizod w zapyziałej dziurze wywołuje takie wspomnienia. Nie ma żółtego starego samochodu, który niegdyś fotografowałem. Nic, idziemy do sklepiku, pani za ladą pewnie coś wie. Wchodzę, opowiadam o swojej historii, pytam co z Billem, co z hotelem? Bill - były właściciel - żyje, mieszka w Launceston od ok. 6 lat. Później przyszedł inny właściciel, a hotel się spalił jakieś 5 lat temu… no szok. Pytam o zgodę na fotografowanie wnętrza sklepu, nie ma problemu. Pani najwyraźniej nie poruszyła się historią 2 przybyszów z dalekiego dzikiego kraju, którzy wrócili tu, by powspominać. Usiadła na swoim fotelu i wróciła do lektury pewnie fascynującej książki. Wróciliśmy do Bronte Park… cały czas mam wrażenie, że to najpiękniejszy sen mojego życia. Być tutaj…
Jedziemy dalej w tej sentymentalnej podróży. Kolejny przystanek to visitor center przy Lake St. Clair. Jak policzyłem w aucie, będziemy tu piąty raz. Widzę te plecaki rozłożone na podłodze ludzi, którzy właśnie ukończyli swój Overland. Ja tam byłem, ja to przeszedłem… Siadamy tam gdzie zwykle w restauracji, przy oknie, z głośników płynie jazz, a ja się czuję jak overlandowy emeryt. Zrobiliśmy to! Jakże inaczej się na to patrzy, nie ma zazdrości, jest respekt dla tych, co finiszują i cudowne wspomnienia. Ci, którzy dziś tu są mieli nieporównywalnie trudniej, szli w deszczu. Sączę kawę i patrzę przez okno. Jakże inna perspektywa. Ogromny zaszczyt i przywilej być tutaj. Najpierw Rufus… Cudowna trasa, teraz Overland. Właśnie wróciła kolejna ekipa, z przewodnikiem. Kilka osób w pelerynkach firmy turystycznej, szczęśliwi robią sobie zdjęcie przy znaku. Czas na nas, chciałoby się siedzieć tu godziny. Wychodzimy, a tu niespodzianka! Spotkał nas kierowca, który na zawiózł z Launceston do Cradle. Spotkał i poznał, zapraszał do busa do Hobart. Ja mu na to - hey, przeszliśmy Overland kilka dni temu, mamy wypożyczone auto i jedziemy do Queenstown. Co za spotkanie. W aucie jemy tuńczyka z chlebem, taki lunch, który nam został po Overland. Tak, tuńczyk…
Teraz jedziemy już do Queenstown, do tego samego hotelu, co wtedy… piękne wspomnienia. Droga wije się przez las. Sporo short walków, wejście na Frenchmans Cap, stoi kilka samochodów. Zatrzymujemy się na wzgórzu nad miastem. Znowu powtarzalność… Jest tam także kobieta, zagaduje mnie. Od słowa do słowa… para jest z Austrii, jadą z Hobart. Jutro są na łódce na Gordon River, tak jak my! Zimno, wieje. Wjeżdżamy do miasta… parkujemy, gdzie wtedy. Wczekowujemy się… dostajemy ten sam pokój co wtedy! Łazienki odnowione, pokój nieco przemeblowany. Za oknem to samo, stare kino, ale klimat wciąż ten sam! Empire Hotel. Idziemy na miasto, 2 IGI, bierzemy znowu słoiczek miodu, inny tym razem. Cóż… to miasto… dziura dziur Tasmanii, ale ma ducha, ma historię, mogę tu wracać. Witryny już mocno Świąteczne i… kiczowate na mój gust, ale właśnie to tu pasuje idealnie. Po zmroku nie wychodzimy. Co jemy, gdzie zjemy? Weszliśmy do pizzeri, menu mi nie gra. Właściciel pyta co byśmy chcieli zjeść - ja mówię, że pork lub beef. Co on robi? Wskazuje mi knajpę, do której mam się udać. To właśnie jest Australia. W menu hotelowej restauracji widzę żebra, to nie szukam dalej. No tak mam… o rany. Dotychczas najlepsze żebra jadłem w RPA, ale to co tu dostałem, to inna liga. Są nieziemskie. Po obiedzie robię herbatę na półpiętrze. Do pokoju wchodzi mężczyzna, jak zwykle zagaduje. Mówi, że jest z Queensland, cieplej tam, bo blisko 40 stopni, jest tu trzy tygodnie i mówi, że zdążył się już zaaklimatyzować (czytaj - przywyknąć do zimna, dziś 9 stopni, wieje i leje).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz