Wieczorem się spakowaliśmy tak, aby po śniadaniu móc jak najszybciej wyjść. Pobudka o 5.30, rutyna chatowa, gotujemy wodę, zupa mleczna, herbata, pakujemy co trzeba i ruszamy. Och żal wychodzić z tak świetnej chaty. Większość nowego turnusu się budzi, my idziemy. Poukładaliśmy sobie trasę, tak jak to było na Hochkönig - nie 20km dziś, tylko 20 odcinków po 1 kilometrze. Na końcu każdego odcinka krótka przerwa, łyk wody, snack, a co 3 odcinki zrzucamy plecaki. To działa! Zadziałało w Austrii, zadziała i w Australii. Pierwszy kilometr mija bardzo szybko, jesteśmy świeżi, wypoczęci, najedzeni, wiec początek jest szybki. Po 3km mamy Du Cane Hut, starą chatę, która pokazuje jak się kiedyś nocowało w tych rejonach. Z każdym kilometrem jest ciężej, bo ramiona bolą. Idziemy głównie przez las, wyrośnięty busz i od czasu do czasu przez malowniczy las deszczowy. Mój aparat pokazuje na czerwono stan baterii, ale wytrzymał do końca, tak miało być. Po 10km docieramy do pustej chaty Bert Nichols. Jemy tam lunch - tortilla i kurczak w puszce, chwila przerwy i robimy drugą dziesiątkę i ostatnią na Overland. Tutaj włączają się już emocje. Dociera, że za kilka godzin ta niezwykła przygoda się skończy. Idzie się przez las, mija potoki, później znowu las i tak w kółko. Jest to najmniej widokowa część całej trasy i szkoda by na nią zarywać extra dzień. Potwierdza nam się, że dobrze zrobiliśmy zostając w malowniczej Kia Ora. W pewnym momencie zza drzewa dolatuje głos „Hello!!!”. Myślałem, że mi serce stanie. Odwykłem od widoków ludzi idących w przeciwnym kierunku. To ranger chat, hindus w charakterystycznym nakryciu głowy. Od razu zaczyna rozmowę i przechodzi do rzeczy - pokażcie swoje plakietki, sprawdza ze swoimi papierkami, wszystko ok. Zaczyna się przyjemna rozmowa. Jak dowiaduje się, skąd przyjechaliśmy, od razu opowiada o artyście Stanisławie Szukalskim - artyście, rzeźbiarzu, którego talent i prace zostały późno ocenione. pytam go jaki on ma związek z Tasmanią? Żaden! Po prostu zna historię Polaka i każdemu Polakowi o tym opowiada. Rozmowa przechodzi o Overland Track. Pokazuje nam zdjęcia z Marions Lookout - dwa dni przed naszym przejściem. Pełno śniegu!!! Było absolutnie biało i wiało, jak w środku zimy. Cuda się zdarzają i tego doświadczamy. Przez 6 dni nie spadła na nas kropla deszczu i było co najwyżej lekko zachmurzone.
Mija 19km, wychodzimy z lasu na kładki, na przed nami dwa szczyty Olympus, dookoła button grass. Nagrałem kilka słów i poryczałem się. Tak było. Pani nie widziała, bo się odwróciłem i wolno poszedłem kładką. Miliony myśli przechodziły mi przez głowę, miliony wrażeń i emocji. Jest coś magicznego w wędrowaniu Overlandem, męczeniu się, wysiłku, noszeniu tego wszystkiego na obolałych plecach, wzajemnym wspieraniu się. Jak dodam jeszcze do tego tę zazdrość 9 lat temu wobec idących trasą i tlące się marzenie, by ją przejść, jak dodam dramat w drugim dniu, kiedy byłem blady jak wiejski ser i odwodniony… nie dało się inaczej teraz zareagować. Cudowne marzenie, przygoda, cierpienie i sukces się nam zrealizowały. Po drugim dniu napisałem (i tego nie usuwam), że teraz chodzi tu tylko o przeżycie i przejście trasy. Nam udało się nie tylko przejść, ale zdobyć 2 szczyty stanąwszy na zdrowych nogach. Łzy były w pełni uzasadnione. Po 20.5 kilometrach zza drzew wyłania się mała chatka z tabliczką „Narcissus Hut”, przed nią ławka, a na niej siedzi pani. Od razu nas zagaduje, a mnie nie gadanie w głowie. Pyta nas, czy rozbijamy namiot, czy śpimy w środku. A daj mi kobieto spokój teraz - myślę sobie. Właśnie skończyłem Overland, chcę się delektować chwilą. Siadamy na werandzie, zrzucam plecak, który niezmiennie wg mojej oceny ważył ponad 20kg i zanurzam się we własnych ramionach, zamykam oczy i dziękuję Bogu za to, czego doświadczyłem. Najlepsze 6 dni mojego życia.
Uwaga, nie miałem kontaktu z rzeczywistością przez te dni, mam na dzieję, że u bliskich na świecie ok. Zatem padłem, zanurzyłem się we własnych myślach… a Pani przegląda swoje plastry na stopach. No wiecie co? Każdy przeżywa to na swój sposób, do mnie docierał koniec trasy od dobrej godziny. Panią też dopadają emocje, widzę to po niej. Po dłuższej chwili siedzenia na werandzie ładujemy plecaki na prycze (śpimy w trójkę z tą panią z ławki , która okaże się całkiem sympatyczna) i robimy sobie herbatę. Odłóżmy emocje na bok, na chwilę, gdyż jutro odbiera nas łódka - co jest częstą praktyką tutaj. W chacie jest nieczynne radio, za pomocą którego można wezwać łódź, albo potwierdzić rezerwację. Potwierdzenie mam na mailu, ale mam potrzebę usłyszenia tego. Pani z ławki mówi, że jak ma się operatora Telstra, to jest mały zasięg i można zadzwonić do tych od łodzi. Mamy operatora Optus, który nie sprawdza się w trudnym terenie. Pani użycza swojej komórki, z której dzwonię i słyszę potwierdzenie łódki o 11.30. Idziemy na małą przystań. Tam chwila odświeżenia się w lodowatej wodzie Lake St. Clair, kilka zdjęć - jest tam także parka z naszego turnusu i wracamy do chaty na obiad. Pani z ławki również nam towarzyszy i wspólnie jemy. Rozmowa bardzo nam się klei, jest emerytowaną pielęgniarką z Queensland, rozmawiamy o covidzie, Cairns i okolicznych terenach, o Nowej Zelandii i generalnie o życiu. Drugi raz słyszę, że tutejsze rządy stanowe postanowiły, że osoby niezaszczepione tracą pracę. U nas nie było tak brutalnie. Siadamy później na ławeczce przed chatą, popijamy herbatę, Pani przegląda zdjęcia, czyta książkę, ja piszę bloga. Gryzą muszki, idziemy do chaty. Ja już padam ze zmęczenia. Przeszliśmy Overland!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz