Noc minęła ciężko w Narcisuss Hut. Zmęczenie już dawało o sobie znać, chce się do miękkiego łóżka. Pani pielęgniarka wstała po 5-tej, poszła pochodzić, po czym się spakowała i powędrowała do Echo Point Hut. Chwilę jeszcze porozmawialiśmy. Kończy Overland, była 2 dni w Pine Valley, pochodziła po Labirynth, teraz wędruje do kolejnej chaty. Beztrosko, na luzie, bez pośpiechu wsłuchując się w naturę. Mówiła, że ma auto przy visitor center w St.Clair z możliwością rozbicia namiotu na dachu. Widzieliśmy to auto później. Taką chcę emeryturę!
Jemy śniadanie, to co zawsze, mleczna zupa i herbata, pakujemy graty i idziemy na przystań, licząc, że weźmie nas ferrry o 9.30. Nic z tego, pełna łódka, nasza przyjedzie za 2 godziny. Poszliśmy jeszcze na spacer w stronę Echo Point, ostatnie chwile w dziczy, Olympusy nad nami, wrzosowiska, śpiew ptaków, który od 2 dni nam intensywnie towarzyszy. Ogromny żal odjeżdżać. 6 dni zżyliśmy się z tą przyrodą, mimo cierpienia i noszonego ciężaru. Siadamy jeszcze na tarasie w Narcissus, schodzą się ludzie szczęśliwi, później skaczą do zimnej wody, wywołując nieziemskie wesołe odgłosy. Przed 11.30 przypływa łódka, wchodzi 20 osób, pamiętam mój ostatni krok z przystani do łodzi. To naprawdę koniec Overlandowania. Kończy się cudowna nieziemska przygoda. Pan od łódki zakręcił jeszcze, by popatrzeć na góry, które zostawiamy i płyniemy w stronę visitor center. Znamy to miejsce, szliśmy stamtąd na Rufus 9 lat temu. A propo… właśnie się wyłonił. Co za spotkanie po latach, Rufus - cudowna góra i całodzienny szlak na szczyt. Przystań… sporo ludzi. Znak Overland… podeszliśmy, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie, jak przy starcie. Czekam, aż ktoś podejdzie by poprosić o zdjęcie. Aż tu nagle gość z naszego turnusu podchodzi i mówi, że on nam zrobi. Nazwałem go sobie "Zach", bo przypominał mi takiego Zacha z poprzedniej pracy. Okazał się super miłym człowiekiem i na koniec jeszcze powiedział „great job”. Miłe, nie wyświechtane. Idziemy się wyrejestrować, wystarczy wpisać się na listę. Samo visitor center nic się nie zmieniło i nadal robi kapitalne wrażenie. Pani mówi - zejdźmy coś tutaj. Mieliśmy iść do Admirała w Hobart, ale w sumie mnie też już burczy… a tu burgery i cola! Co za uczucie zrobić łyk coli! Czadowo! Tutaj są również boksy do prysznica, co jest całkiem normalne, jednak z tego nie korzystamy. Siedzimy w restauracji, patrzymy jak emeryci przyjeżdżają tutaj trochę nacieszyć się dzikością, zjeść dobry obiad… Swoją drogą - jedno jezioro, dwa jego końce, a jaka gigantyczna różnica świata. Tam dzikość, cisza, piękno. Tutaj komercja, w bardzo dobrym tego słowa znaczeniu, ale jednak jakże inny ten świat raptem ok. 20km różnicy. O 14.30 wyjeżdżamy naszym transportem, przyjeżdża bus, 8 osób wsiada, kilka wciąż z naszego turnusu i jadąc dyskutujemy. W pewnym momencie wyciągam tablet i spisujemy małe podsumowanie:
Co się nam sprawdziło?
- butelka na wodę, jakakolwiek, może być plastykowa lub z folii. Można do niej nabrać wody z deszczówki przetrzymać przez dzień lub noc, woda nieco zagrzeje się i mniej gazu zużyje się jej do zagotowania
- tabletki z elektrolitami - kupiliśmy je w tubce w Polsce. Wrzucaliśmy je do wody zdezynfekowanej na miejscu. Dodatkowo mieliśmy drażetki z witaminą C i multiwitaminą.
- woreczki strunowe - mieliśmy w nich zapakowane jedzenie na każdy dzień, śniadanie na każdy dzień, snacki także
-przygotowane w woreczkach odmierzone porcje płatków owsianych, kukurydzianych, bakalii, orzechów i mleka w proszku wysokoproteinowego. To jedliśmy codziennie na śniadanie
- buty Zamberlan, za kostkę. Używamy od lat w różnych warunkach
- stuptuty - obowiązkowe, byle pod kolana
- nakrycie głowy, w naszym wypadku były to Buffy
- skarpety Bridgedale
- dwie pady spodni, grubsze na zimniejszą pogodę, lżejsze na upały. Moje grubsze spodnie to wysłużone Levisy i chwała im za to
- mapy.cz - aplikacja, w której śledziliśmy postęp każdego dnia z offlineowymi mapami Tasmanii
- covery na plecaki. Kupiliśmy dużo większe, tak, aby osłonić całość plecaka z wszystkimi doczepionymi rzeczami. Dodatkowo odstraszały deszcze, przez co nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu
- klapki. Po przyjściu do chaty daliśmy stopom odpocząć, w Hobart zadecydowaliśmy, by nie brać sandałów Keen, bo są zbyt ciężkie i to był strzał w dziesiątkę
- bielizna Bruebeck
- odzież Odlo (Pani), Columbia (ja)
- polar, bluza z długim i krótkim rękawem
- kurtki Goretexowe - jak wiało pierwszego dnia, to wiadomo, że nic nie poczuliśmy
- plecaki Deuter - nie do zdarcia
- małe plecaki - jakiekolwiek, na side walki
- system pakowania plecaków - wszystko w workach, osobno ciuchy czyste, do spania, brudne, w jednym worku wszystkie rzeczy związane z gotowaniem
- duża butla z gazem, prawie 500g
- obiady firmy Back Country Cuisine - oboje pojedliśmy z jednej paczki każdego dnia
- Nikon Z5
- iPad - jego mogłoby nie być, ale się nie rozstaję z nim
- powerbank 20000, ciężki, ale na 7 dni wystarcza
Co się nie sprawdziło?
- brokułki i kalafiorki
- puszki z tuńczykiem (z kurczakiem też) - są zdecydowanie za ciężkie, a na trasie przy ciepłych dniach tyle nie jedliśmy
- tabletki do dezynfekcji - wiadomo, bez nich nie idzie się na trasę, ale trzeba czekać 30 minut na efekty ich działania. Poznaliśmy na trasie małe urządzenie, które dezynfekuje wodę przez ultrafiolet - 1 litr w 90 sekund. Dodatkowo woda po tabletce zmienia smak na bardziej chemiczny
- maty do spania - kupiliśmy je 9 lat temu tu na Tasmanii. Są zbyt duże i zbyt ciężkie, teraz widzę co wiele lepsze sposoby na podłoże
Do Hobart przyjeżdżamy po 17-tej, zmęczeni, idziemy się okąpać… to tak jak z tą colą. Co za uczucie!!! W sumie kąpałem się tego popołudnia 2 razy, aby poczuć się komfortowo. Wyskakujemy jeszcze uberem do Piratów po bagaże. Później rozmowy z Rodzicami… czekali na nasz widok. Zanim poszliśmy spać przepakowaliśmy bagaże, jutro zaczynamy trzecią część naszej ekspedycji - objazd wyspy z kilkoma postojami - najbardziej typowy dla nas sposób spędzania czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz