tak, to była niedziela. Mieliśmy być w górach, o tym pisałem w ostatnim poście. Byłem padnięty, jeszcze nie dojechaliśmy na parking w lesie, telefon dzwoni. Kumpel nie może się zalogować. Akcja. Telefon do Stanów, jeden drugi, halo Houston mamy problem. Śpi. Nie dziwię się, jest w Texasie środek nocy. Wsiadam na rower, jedziemy przez las. Telefon dzwoni, kumpel w biurze się wkurza. Nic to, jadę dalej w hierarchii, halo Philly, mamy problem. Nic, śpią. Trudno, czekam chwilę, jadę kilometr znowu dzwonię. Jak ja mam się zresetować? Jak to moja Pani wytrzymuje? Wytrzymuje. Philly się odezwało, dosłownie w tej samej sekundzie, co pojawił się błysk na niebie - autentyk, słowo harcerza. Kolega może pracować. A ja wyłączam się. Pedałujemy. Cel - Chudoba. Malutka wioska gdzieś tam na północ od Jeziora Turawskiego. Aa!! jeszcze coś. Pełen energii zabrałem mój aparat, 28mm dokręcone, chcę robić zdjęcia... brak karty! By to szlag! Została w komputerze. Za dużo się dzieje. Zostaje telefon. Co zrobić. No, i od Chudowy zaczyna się poezja. Warto prześledzić trasę. Lasy, wioski, lasy, pola, wioski. Pięknie! Ludzie ukryci w głuszy. Numer 1 wycieczki? Mnichus. Polecam! Kupiłbym tam działkę i laba. Niesamowite miejsce. Ale to nic. Jest jeszcze coś. W pewnym momencie zbłądziliśmy, nie ten zakręt. W środku niczego, dookoła lasy i pola. Widać jakieś zabudowania, jakaś brama się wyłania, na niej jakiś znak... zaraz zaraz, taki inny, ale znajomy, żółty. NIE MOŻE BYĆ! Znak "uwaga Kiwi!", rodem z Nowej Zelandii... Nie ma przypadku. Kiwi spotyka kiwi.
Dzień musiał zakończyć się dobrze i tak się stało, kumpel wykonał kawał dobrej roboty, a my zaliczyliśmy kaczkę w Toszku na rynku - polecam, i najlepszą kawę w tym kraju - gliwickie Kafo. Po 19-tej puściutkie.
Co dalej? Pogoda krzyżuje plany. Wracamy na północ od A4, na kajaki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz