O 8 przyjeżdża gość z kajakami. Pół godziny później jesteśmy już w Krupskim Młynie. Ładna mieścina. Wyładowuje kajak i mówi - dobra, to płacicie i ja spadam. Tyle go widzieli. Czysta kasa. Kajak ciężki... że hoho. Ze 2 tony. Niby plastik. Kto dźwigał, to wie. Wodowanie, ja z tyłu, Pani z przodu i jadymy! Początki nie są łatwe, docieramy się na rzecze. Mówię w lewo, kręcimy w prawo, testujemy jak hamować, jak przyśpieszać... ubaw po pachy, nerwy też. Wody w sumie mało, gdzieś do kolan. Drzew sporo. Najładniejszy, bezdyskusyjnie kawałek ciągnie się od 4km do Kiełczy. Cisza, pustkowie, dzicz. Inaczej rzeka wygląda z roweru i brzegu, inaczej z dołu. Czasami śmierdzi, czasami jest pięknie, bez śmieci. Są momenty, że otacza nas las dookoła. Kaczki torują nam drogę. Ludzi mało, czasami gdzie na brzegu przy jakiejś wiosce. Na wodzie - nikogo. Przyznaję, idzie ciężko. Sporo nawigacji, sporo drzew, czasami utknęliśmy na jakimś pniu, nie raz wchodziłem do wody, by przepchać lub przesunąć kajak. 4 razy trzeba go było wziąć i wyciągnąć z wody, przepchać ileś tam metrów i zwodować. Czwartym razem miałem absolutnie dość. Byłem wykończony. Pani nie daje dźwigać, a mimo to pomogła. Złoto Kobieta. Zeszło nam ponad 6 godzin. Cała trasa. Czy bym powtórzył? nie. Czy było warto? myślę, że tak. Biebrza też się nudziła po kilku godzinach. Wydaje się, że to prosta sprawa. Ale jak rzeka wolno płynie, to trzeba machać, jak są przeszkody, to trzeba się nagimnastykować. Kto nie był, absolutnie polecam!
Przed nami długi weekend, wszystko w rękach pogody. Jakby to cudownie było pojechać w Izery? Jak pogoda pozwoli.
Wizyta w radiu za nami. Magia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz