Po ósmej ruszamy. Z polany na grzbiet escarpmentu, kierujemy się w kierunku Mafadi. Ten szczyt niczym nie wyróżnia się od innych, poza tym, że jest wyższy. Obok nas mnóstwo koni, których właścicielami są Bashoto. Dziś Lesotho prezentuje się już znacznie lepiej, więcej koni, więcej słońca. Zdobywamy szczyt. To już? Ponad 2 dni wspinaczki i bach, jesteśmy. Tak po prostu. Szyi jest płaski, w ogóle nie oznakowany, zresztą nie ma tu jakichkolwiek znaków turystyki, poza kilkoma ścieżkami wydeptanymi. Wieje, i to mocno. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i zbieramy się. Z tym zdobywaniem szczytów to tak jak z gotowaniem, kilka godzin pracy, 15 minut jedzenia. Ale bez przesady, satysfakcja jest. Po to tu przyjechaliśmy. Sukcesywnie się obniżamy pozostając na escarpemncie. Sporo chmur dziś. Przełęcz Lesslie Pass. Robi niesamowite wrażenie. Po prawej stronie Red Wall masywne bloki skalne. Przed zejściem robimy krótką przerwę. Wieje. Carlos mówi, że to dobre wiatry, zachodnie. Wschodnie wiatry oznaczają deszcze. Wciskamy się w przełęcz i schodzimy wąską ścieżką. Jest stromo, ale nie aż tak, by chować kije czy jakoś dodatkowo się zabezpieczać. Trasa ta nie jest utrzymywana, wiec trzeba po prostu uważać. Mnóstwo małych kamienie, na których można zjechać. Idzie nam niespodziewanie szybko. Zanim się zorientowaliśmy, była już 14 i byliśmy już sporo poniżej głównej grani. Pani mówi, że na Korsyce GR20 było dużo trudniej. Chwila przerwy przy rzece, uzupełniamy wodę i pojawia się pomysł, by iść nieco dalej kilka kilometrów i nocować w jaskini, co tutaj jest dość popularne. Czemu nie? Nikt nie miał nic przeciwko. Pamiętam, że na jutro zapowiadali deszcze, na dzisiejsze przedpołudnie też. Zatem skoro pogoda pozwala — idźmy. Od tego momentu, na śladzie trasy to widać dość wyraźnie - zaczyna się przygoda. Wkraczamy w afrykański busz. Roślinność ponad nasze głowy, gęsto, ciasno, ścieżki prawie nie widać, wszystko chce nas ukłuć, zranić, pogryźć... Jak tylko wkroczyliśmy w ten busz, usłyszeliśmy grzmoty. Rzut oka na Red Wall i okoliczne szczyty — granat. Nadciąga deszcz i burza. Jaskinię widać w oddali. Idziemy buszem, chwilami wychodząc na brzeg rzeki Marble Baths Stream, chwilami podążając wyschniętymi korytami dopływów. Jest ciężko. Jestem wściekły i mam dość buszu. Zaczyna padać. Wskakujemy w poncho i szybki marszem przemierzamy busz - Carlos, ja, Pani i Mietek zamyka grupę. Grzmot za grzmotem. Nasłuchuję ptaki, o dziwo nie przestają ćwierkać, co napawa optymizmem. To dobry wskaźnik, który zwykle, a szczególnie tu w RPA, się sprawdza. Faktycznie, przestało padać. My wyszliśmy na słynne Marble Baths. Są to naturalne oczka wodne w strumieniu o tej samej nazwie, woda lodowata i pyszna (wbrew przewodnikom), a kamienne płyty dookoła strumienia wypłukane przez wodę wyglądają jak marmury. Cudowne miejsce, prawdziwa perełka Drakensberga. Podchodzimy pod jaskinię Marble Baths, pani nagle staje jak wmurowana. Waż. Czarny. To black mamba!
Po chwili rusza dalej. Sama jaskinia jest zadbana, choć ktoś tu palił ognisko, a nie wolno. Jest półka skalna, na której będziemy dziś spali. Pani kręci nosem, nie leży jej to miejsce. Fakt, nie ma tu miejsca na prywatność. Ale po cieplej herbacie i kilku kwadransach jej przechodzi. Idziemy się kapać do "łaźni". Jak Bozia stworzyła. Sami, nadzy nie czując wstydu i skrępowania w tym buszu. Za chwilę noc spędzimy w jaskini, jak ludzie tysiące lat temu. Cudowne uczucie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz