Co za noc. Pierwsza w jaskini, nawet nie wiem, kiedy usnąłem. Solidnie wiało, wszystko było słychać i czuć. Wystarczyło się wkręcić w śpiwór, czapkę na uszy, coś na usta, żeby nie oddychać chłodnym powietrzem (zwyczajowo jest to mój ulubiony pomarańczowy sprany polar z przyszytą flagą Nowej Zelandii, który w plenerze w nocy służy mi za poduszkę) i można spać. Pobudka o 6. To już ostatnia noc na tej wyprawie w Drakensberg. Po 6 jak poszedłem załatwić to, co potrzeba rano, był piękny widok na góry, godzinę później - szczyty przykrywała mgła. Śniadanie, pakowanie i w drogę. Spaliśmy na półce skalnej wewnątrz jaskini, na niej poza pyłem była słoma. Na niej położyliśmy nasze poncza, na tym materace i później śpiwory. Jak składałem ponczo, pod nim znalazłem ćmę i jakąś larwę. Sporo tego robactwa jest. Wystarczy podnieść kamień w buszu... zawsze coś się znajdzie. Dziś zostało nam mniej niż 10km. Afrykański busz, znowu, ale nie robi to mnie większego wrażenia. Po prostu iść. Byle do auta. Zmęczenie jest już odczuwalne. Rozmawiamy z Carlosem o górach w różnych miejscach na świecie, a zwiedził już sporo. Utah, Hawaje, Mongolia, Patagonia, to tylko niektóre. Czas szybciej płynie. Mówi, że Mini Drakensberg Traverse, który planowaliśmy pierwotnie sami przejść, by nas znudził. Wchodzi się raz i to z ponad 2000 metrów, drabinki i escarpmentem plus minus 300-400 metrów. Widoki są podobne, lecz piękne. Ale ludzie chcą iść, bo ta trasa zdaniem wielu ekspertów należy do najpiękniejszych na świecie. Wejście na Mafadi jest ciekawsze i bardziej wymagające, niemniej piękne moim zdaniem. Około 11 docieramy do drogi. Gratulujemy sobie przejścia i dotarcia w jednym kawałku. Radość jest spora. Zżyliśmy się ze sobą, z Carlosem i z Mietkiem. Pozostała nam wspólna podróż do Winterton, jakaś godzina drogi. Pożegnanie, nie lubię takich momentów, ale co zrobić. Wyprawa w wyprawie. St. Lucia, Helmut, Safari... kiedy to było??? Trekking na Mafadi był po prostu niesamowity. Pogoda nam dopisała, wczoraj trochę pokropiło, mieliśmy dużo szczęścia. A Mietek tak naprawdę nazywał się Mbogeni, też na "M".
Po wczekowaniu się w Winterton (tam gdzie przed wyjściem mieszkaliśmy i mili właściciele przechowali nam bagaże) czuję się jak po powrocie z drugiego końca świata. Show must go on. Mimo że jestem zmęczony. Mam ochotę zrzucić z siebie wszystko, umyć się solidnie i iść spać. Ale panie przodem. Później pranie, jest co robić. Większość naszych ciuchów, w tym mój aparat fotograficzny pokryta jest rdzawy, pyłem, wynikającym z okresu wiosennego i ziemi, po której stąpaliśmy. W między czasie piszę ten tekst i zerkam na maila i sprawdzam pogodę. Zasada "zero onetow, twitterow i tych innych" nadal obowiązuje. O 14 się rozlało. Ale to jak! Mamy szczęście. O 16 wyjeżdżamy na obiad. Jakieś 10 minut drogi od miejsca, gdzie mieszkamy. Kilka budynków w szczerym polu. Obsługuje kobieta - Portugalka. Carlos mówił, że spora mniejszość portugalska się tu znajduje. Klimat knajpy - mocno latynoski. Na stołach jako obrusy - flagi państw. Polskiej nie ma, co nie dziwi. Stoły chybotają się w każdą z możliwych stron, na nich pełno okruchów i resztek po byłych gościach. Menu zachęca, jest wi-fi, co tu bywa rzadkością. Zamawiamy po kawałku solidnego steka, na moim jeszcze solidna porcja wątróbki. W pewnym momencie dostrzegam silne słońce wpadające do knajpy. Pytam właścicielki, czy mogę zrobić zdjęcie.
- ale to przecież kuchnia??
- wiem, ale ten dym i promienie słoneczne....
Dostałem zgodę.
Piękna farmerska okolica w obliczu nadchodzącej ulewy. Najedzeni wracamy do domu obserwując lokalną społeczność. Rzuca się w oczy ich ubiór. Mimo biedy jest on czysty i zadbany. Jadąc przez wioski częstym widokiem jest stojąca kobieta w strumyku robiąca pranie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz