RPA - dzień 4 - Fanie Botha trail dzień 2 - Maritzbos Hut - Stables Hut – Sabie
Co to była za noc??!?! Teatr wyobraźni. My sami we dwoje w buszu, w dużej chacie na 20 osób. O 18 robi się ciemno, obejrzeliśmy kolejny odcinek Gliniarza i Prokuratora (trzeci sezon oglądaliśmy w Nowej Zelandii 2 lata temu), poczytałem kilka stron "Szczęśliwe Wyspy Oceanii" Paula Theroux i poszliśmy spać. Co tu dużo pisać... w tę noc odwiedzili mnie kosmici, Marsjanie, żołnierze, zbóje i same najgorsze typy z okolicy. Teatr wyobraźni. To stuk, to puk, to szmer, to pisk. Ale jak coś zasyczało... to przeszły mnie takie ciarki, oj chyba nie pamiętam, kiedy takie miałem. Nie muszę pisać, że Pani smacznie spała w tym czasie. Na szczęście to były tylko jednorazowe odgłosy. Na zewnątrz, ha, na zewnątrz trwał koncert ptaków. Cudowny. W mojej głowie się kotłowało. Ciągle słyszałem jeżdżące samochody. Nie pomyślałem, że to może być samolot, a góry niosą echo. Spałem zatem przez 3 chwile, ok. 20, trwało to kilka minut, w środku nocy, kiedy ptaki ucichły - tu myślę pociągnąłem ze 2 godziny i tuż przed świtem. Wstaliśmy przed 6 mając w świadomości jak trudny to będzie dzień. Podgrzewanie wody do herbaty i porannej zupki z płatków owsianych zajęło nam godzinę. Ruszyliśmy o 7.30, pożegnaliśmy się z fantastycznym i gościnnym Maritzbos Hut i pognaliśmy w stronę Stables Hut. Najpierw pod górę przez południowoafrykański las deszczowy. Nie jest to las deszczowy, ale bardzo przypomina ten z Tasmanii. Wiele razy przekracza się rzekę, mostki pozostawiają wiele do życzenia. Niemniej jest pięknie. Mchy, liany, gdzieniegdzie paprocie. Pionowe skały wyrastające z ziemi. No i szum wody. Nikogo na szlaku. Przez te dwa dni. Dochodzimy do miejsca, gdzie szczęka mi opadła - Cathedral Falls. O tym nie ma w przewodnikach, to wodospad na jakieś 300 metrów w środku dzikiego lasu. Coś genialnego. Jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakich byłem. Przypomina mi się, co powiedziała turystka, która dotarła wczoraj do Maritzbos Hut - skąd znamy to miejsce, bo to jest znane lokalsom, a na świecie - nie. Idziemy dalej. Kolejna perełka - Chockstone Falls. Pij wodę tylko z butelek - mówią przewodniki, i mają rację. Jednak, gdy widzę górską wodę, rwący prąd, kolor bez zarzutu i wiem, że na górze nie się nie pasie - zanurzam moją mordkę i kosztuję. Jest pyszna. Idziemy w głąb lasu. Motyle wielkie jak moja dłoń. Koniki polne - nie mniejsze! Giganty. W pewnym momencie słyszymy coś jakby mechaniczny dźwięk. Coś jak kombajn. Tylko głośniejszy! W środku lasu deszczowego. Cykada, ptak, nie wiem, nie widziałem co to, ale to było niesamowite przeżycie. Od 1800 m kończy się las i wychodzimy na płaskowyż. Step. Upał leje się z nieba, żar. Wody mamy pod dostatkiem, błękit nieba, a my ciśniemy wydeptaną, a raczej wyjeżdżoną ścieżką. Po jakichś 2 godzinach marszu docieramy do Stables Hut, po drodze nie było źródła wody. Chata zamknięta. Co oznacza, że nie ma rezerwacji, my też nie planujemy tu spać. To pokazuje, że jednak ktoś pofatygował się i otworzył nam Maritzbos przed naszym przybyciem. Jak spojrzę na długą i zagmatwaną historię rezerwacji tej chaty, to aż nie mogę w to uwierzyć. RPA to kraj skrajności. Bogactwo graniczy ze skrajną biedą, w górach jest podobnie - piękno graniczy z monotonią, bo takie było zejście do Ceylon Hut. Szeroka ścieżka, gdzieniegdzie wyrąb drzew, piękny zapach sosny. O 12.30 mieliśmy zrobione 13km, do Ceylon Hut jeszcze 9, a później do miejsca, gdzie mieszkamy - jeszcze ze 6. Upalnie! W pewnym momencie poczułem się tak, jakbym miał silną gorączkę. Natychmiast siadam, ściągam z siebie Buffa, który zabiera pot z głowy, na nią czapkę z daszkiem osłaniającą kark, rękawiczki chroniące dłonie. Tak, tylko kawałki policzków miałem odkryte, ta broda półroczna ma sens. Źle się czułem, siadam w cieniu, popijam wodę i staram się uspokoić. Udar? Możliwe. Ale trzeba reagować. Wody dookoła nie ma. Przerwa. Jemy muffinkę, pomaga. Nic więcej nie braliśmy, bo wszystko się roztopi (no dobra, owoców zapomnieliśmy). Staram się myśleć rozsądnie, bo mam poczucie, że głupio gadam. Po jakichś 15 minutach jestem gotowy do dalszego marszu. Mapy.cz mówią,ze jakieś 2-3 godziny do mety. Schodzimy sosnowym lasem. Nagle Pani woła - co to było? Niiiic - odpowiadam leniwie. Nic nie słyszałem, zresztą ta czapka zakrywa mi uszy i tłumi. Za chwile tak instynktownie się obróciłem - o shit!!! Wydarłem się. Gigantyczna burzowa chmura wychodziła znad gór, usłyszałem grzmot. I to ogromny. Trzeba wiać. Na własnej skórze zrozumiałem, ile pokładów energii drzemie w człowieku. Przed chwilą walczyłem z udarem, a teraz niemal biegłem z 15 kilogramowym plecakiem. Czytałem, że burza w RPA to znaczy Burza. Żartów nie ma. Lecimy do Ceylon Hut, tam się schowamy. Taki plan naprędce zbudowaliśmy uciekając przed grzmotami. W pewnym momencie, gdy tej chaty ciągle nie było, mówię Pani - ja to teraz modlę się o samochód, który nas podrzuci pod dom. Taki biały. I co??? Ledwo wbiegliśmy na drogę, na wysokości Ceylon Hut, z burzą na plecach, gdzieś w oddali wynurza się samochód. Biały!!! Kosmos! Potęga pozytywnych myśli. Nawet się nie zastanawiam, macham rękami, samochód zwalnia. To pickup. W szoferów siedzi trójka ściśniętych czarnoskórych pracowników Ko....?? Ci od chat. Na pace stoi czwarty. Mówię kierowcy po angielsku co jest grane i czy nas podrzuci, nie rozumie. Pokazuje na niebo i na pakę. Ten gość stojący na pace rozumiał po angielsku i daj znak ręką - wsiadać! Yes!!! Co za fart. Po chwili stojąc na pace zmierzamy ku domowi, zostawiając burzę w górach. Nie byłbym sobą, gdybym nie uciął sobie pogawędki z naszym wybawcą. Pracuje nad sprawdzaniem zabezpieczeń w lasach, co ma utrudnić nielegalny wyrąb lasów. Ostatnie metry idziemy piechotą. Przed nami idą 2 dziewczyny. Jedna z parasolką. Stają pod drzewem i jedna z nich stara się coś z tego drzewa strącić. Ja - aspołecznik, zagaduję. Mówi, że chce urwać gałąź, na której znajdują się czarne morwy. Udzielono mi pomocy, pomogę i ja. Jak tylko pytam, czy mogę zrobić im zdjęcie, baz wahania pozują.
Podsumowując - Fanie Botha trail, wspaniała trasa pełna kontrastów, las na odcinku Maritzbos - Stables należy do jednych z najlepszych przeżyć, jakie doświadczyłem do tej pory. Nie polecam iść tam w deszczu lub po nim, lub na jet lagu. Momentami ścieżki są bardzo wąskie. Czy warto iść 5 dni, całą trasę? Widziałem końcówkę, lub początek, jak kto woli - Mac Mac Falls i Pools. Jeśli ktoś ma tyle dni i chce spędzić go właśnie tu - polecam. Z dała te góry przypominają Bieszczady i kryją wiele perełek, znanych tylko lokalsom. Co za dzień!
Na koniec dnia jeszcze szlagier. Wyszedłem z domku w kierunku budynku, w którym mieszka właścicielka. Chciałem zapłacić. Widzę, siedzi na werandzie, jej ręce czule obejmuje biały mężczyzna, który zajechał niedawno mercedesem. Przeszkodziłem w kolacji, trudno, taki biznes, pani pobiegła po notatki, zostałem sam na sam z kochasiem. Koleś pyta skąd jestem, zatem odpowiadam zgodnie z prawdą, a ten do mnie rzuca tekstem, który mnie powalił:
- a z której części Polski, tej rosyjskiej, czy niemieckiej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz