Dotarliśmy, zdejmuję plecak… szok… aparat urywa mi się z uchwytu na ramieniu i spada… Pani w krzyk, ja też coś z siebie wydałem, mijają milisekundy i widzę, jak aparat odbija się od skały, następnie obiektyw uderza o kamień i na szczęście zatrzymuje się kilka metrów niżej. Nie pamiętam jak się do niego dostałem, jak zeskoczyłem, ale to był dramat. .. Chwilę potem przychodzi uspokojenie - on działa nadal! Obicia są, ale korpus działa. Obiektyw? No właśnie. Filtr ochronny pęknięty, ale szkło obiektywu? Wygląda na całe! Pani cała się trzęsie, mnie też smutno, ale pocieszam się, że strat jest mało. Uruchomiłem, zrobiłem zdjęcie, poszło. Wiadomo, pęknięty filtr wpływa na obraz, ale może nie będzie tak źle.
Siedzimy na kamieniu, patrzymy w dal. Zrobiliśmy jakieś 3.5km! Tylko. Jeden kilometr na godzinę, tak wolno jeszcze nie szliśmy. Wracamy. Po drodze zatrzymujemy się w kilku miejscach, nacieszmy się przynajmniej widokiem. Pani niepocieszona, ja też. Jutro też na szczyt nie wejdziemy. Coś te Pireneje nam nie leżą. Dłuższą przerwę robimy po stronie francuskiej, między schroniskiem a Rolandem. Tam „nasz sąsiad” Szwajcar zaczął jodłować, chyba tak to się nazywa. Jakąś rytmiczna melodia ładnie odbija się od skał. My siedzimy, pocieszamy się. Czuję się znowu źle, zdrowotnie. Gardło boli, jestem bardzo słaby. Jak tylko zeszliśmy do schroniska zabił mięsień w lewej nodze przy kolanie. Oj… mizernie dziś się mam. Dostałem gorączki, zimno mi, lewej nogi nie potrafię wyprostować no i aparat. Wystarczy mi dziś. Przypomina mi się moja Babcia, która niemal zawsze miała uśmiech. Ja też powinienem trochę nabrać optymizmu. Żałuję tylko, że po tych górach nie pochodzimy, jak chcieliśmy. Jest 18.45, zjedliśmy obiad z tytki, leżę przykryty kołdrą i śpiworem, zimno mi. Dodatkowo jest tu milion much, co nie poprawia nastroju.
Ile myśmy szczytów nie zdobyli, które planowaliśmy… Cathedral Peak w RPA, jeden w sumatrzańskiej dżungli, rok temu w RPA ze Swartberg Pass nie doszliśmy do. Do Mount Anna na Tasmanii nawet się nie zbliżyliśmy (ale tam wrócimy). Pewnie by tam się jeszcze znalazły inne. Smutne to, może za słabi jesteśmy, może źle to zaplanowaliśmy, zbyt optymistycznie, może to wiek już… dziwne smutne myśli przychodzą, chciałoby się wejść na szczyt, w końcu to cel sam w sobie, a tu się nie da, nie idzie, coś stoi na przeszkodzie. Ale może jest zupełnie inaczej, niż mi się wydaje. Może po prostu opatrzność nas właśnie w ten sposób chroni, przed czymś złym. Góry w końcu uczą pokory, a czym właśnie jest lekcja taka, jak dziś, że mimo planu ustępujemy górom, własnym słabościom, pogodzie. Jak tak sobie z Panią rozważaliśmy, to wychodzi nam, że w pamięci owszem zostaje ta gorycz niewejścia, ale przede wszystkim zostają wspomnienia wspólnego marszu, przygody, podjęcia decyzji. Znowu kłania się Thoreoux, mówiący o podróży, a nie celu. Tak ma być, godzę się z tym i przyjmuję każdą chwilę z wielką radością i wdzięcznością.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz