Pierwszy przystanek to oaza normalności, inni powiedzą luksusu, czyli nowopowstające miasteczko pod Frankton - Jackson Point. Wygląda to tak, że była tu kiedyś wielka farma, ktoś postanowił zmienić branżę i sprzedał teren developerom. Powstały uliczki, na nich domy, nie tam jakieś wielkie wille, proste domy z ciemnej blachy i drewna, z tylu jest małe jezioro, pole golfowe, lotnisko i widok na Queenstown. Bajka.
Później jedziemy do Kingston. Znowu wspomnienia, byliśmy tam wtedy. Tu już turystów zdecydowanie mniej. Toczy się normalne życie, pociąg jak stał, dalej stoi. Sklep się rozbudował. Odkryliśmy pole golfowe i bowling pool.
Kolejny przystanek nas mile zaskoczył. Stara stacja Starlight. Znak mówi, że zanim powstała tu stacja, zatrzymywali się tu jeźdźcy na koniach przemierzający tę trasę.
Garston przejechaliśmy, a to maleńka osada, gdzie sprzedają miód. Zatrzymamy się w drodze powrotnej.
Sporo camperów jedzie w przeciwną stronę prowadzonych przez seniorów. Piękny widok.
No i hit dzisiejszego dnia - Athol. Kolejna osada, ale jaka fajna. Jest kawiarnia w starym stylu, są budynki z Nowej Zelandii, jaką znam sprzed lat, stare, kolonialne wręcz. Tego poszukuję. Weszliśmy do kawiarni, zamówiliśmy kawę, usiedliśmy w ładnym salonie. Zacząłem nagrywać krótki film, przyszła kawa… Podchodzi właścicielka, pyta, czy sfilmowałem dziewczynę, która przyniosła kawę. Ona nie może być filmowana i podała powód dlaczego. Przeprosiłem, sprawdziłem nagranie. Kawa wyborna. Kupiliśmy znowu mydła. Genialnie pachną Tasmanią i Nową Zelandią. Poszliśmy się przejść. Na początku wioski jest Art Gallery. W tych rejonach mam świra na punkcie lokalnej sztuki, która mogłaby ozdobić moje ściany. Rozmawiamy z panią, która tam urzęduje, ile kosztuje wysyłka do Polski, itd. Ładne obrazy lokalnych zatok. Świetna wioska i przystanek w drodze pośrodku niczego, no może nie tak całkiem, dookoła są pastwiska.
Mossburn - krótki przystanek na toaletę, wioska ma 2 sklepy, kościół i 2 stacje benzynowe.
Po lewej stronie pojawiają się Góry Takitimu, dookoła pastwiska z tysiącami owiec. Nareszcie prawdziwa Nowa Zelandia.
Wjeżdżamy do Manapouri. 12 lat temu byliśmy tu tylko autobusem przejazdem jadąc do Doubtful Sound. Teraz poznamy zakamarki zakamarka świata. Wczekowaliśmy się, a ponieważ pogoda dziś jest upalna, poszliśmy zwiedzić wioskę. Najpierw na plażę jeziora Manapouri, później do przystani, w końcu na obiad. Jedyna restauracja zlokalizowana jest w budynku dawnego kościoła. No co zrobić. Siadamy niemal przy ołtarzu. Za nami na ścianie krzyż, a w budynku - jak to w knajpie w weekend - pełno ludzi i wrzasku. Na dwóch telewizorach leci transmisja meczu rugby, Tonga sprawia łomot Kiribati, a wcześniej Papua pokonuje Vanuatu… coś jak lokalne derby. Jak to brzmi! Przysiada się do nas pijany sympatyczny lokals, Ben. Mówi, że jest farmerem, pyta nas skąd jesteśmy, co robimy w Polsce. Nawet wie, że jest coś takiego jak Warszawa i pyta, czy leży nad morzem. Był kiedyś w Europie, ale do Polski nie dotarł.
- Europa jest zdywersyfikowana, co?
- Przytakuję
- Pogoda całą wiosnę była „rubbish”, dopiero ostatnie dwa dni są takie, jak dziś. Dużo deszczu tu mamy - ciągnie dalej o sytuacji we wiosce
- przed Covidem ilość turystów rosła, później strasznie spadła, teraz znowu rośnie - odnotowuje raczej oczywisty fakt. Jak tylko nasza wołowina wjechała na stół, grzecznie przeprosiłem Bena chcąc skupić się na dawno wyczekiwanym obiedzie. Ben był ogarnięty, coś tam pomamrotał, wziął swojego bezalkoholowego Heinekena i poszedł na zewnątrz lokalu. Stek był wyborny, czuć było krową, solidne jedzenie.
Wieczór spędzamy na lekturze książek, jutro ma intensywnie padać. Przemieścimy się do sąsiedniego Te Anau, zapewne będziemy oglądać Knight Ridera, 0-1 do przerwy i zanurzymy się w książkach. Czytam teraz Poirota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz