Fajny ten hotel w Twizel. Zbudowali go dziesiątki lat temu, ale jest niesamowicie funkcjonalny i prosty. Wykładziny na podłogach, ogromne pokoje i jeszcze większe łóżka. Mieliśmy 2 king size, jak spałem, to mogłem się przewracać o 360 stopni. Zjedliśmy śniadanie, telefon do Rodziców i w drogę, do Mt Cook Village. To pierwszy pewniak na naszym planie. Bez dwóch zdań wiedzieliśmy, że chcemy tu być i pomieszkać. Dziś szlak na Mount Olivier. Droga 80, która prowadzi do wioski ma obłędne widoki. Co prawda na początku razi ogrom wypalonych drzew, ale wygląda na to, że to świadome działanie i prywatny gigantyczny teren. Co kilka kilometrów są viewpointy. Jezioro Pukaki i dookoła góry. Wśród nich króluje Góra Cooka, najwyższy szczyt Nowej Zelandii, miejsce treningów alpinistów, którzy jadą w Himalaje i ogromny magnes na turystów. Być w Nowej Zelandii i nie być w tej wiosce czy nie być na Milford Sound, to jak nie być tu w ogóle. Stajemy na parkingu i idziemy w góry. Przyznam, ż trudów tej trasy niedoszacowaniem. Pani mnie pyta, czy wziąć termos z herbatą - nie, czy dodatkową butelkę wody - nie, choć później zmieniłem zdanie. A propo - wczoraj robiliśmy duże zakupy w Cromwell i starym zwyczajem kupuję wielolitrowe baniaki z wodą i rozlewam do mniejszych butelek. Mało mamy jedzenia na trasę i jeszcze do tego - tu kompletnie się sfrajerowalismy - z Polski nie wzięliśmy kijów trekkingowych. Uśpieni tym, że jedziemy w tereny, które znamy. Trasa na Mt Olivier prowadzi przez punkt widokowy Sealy Tarns, później do chaty Muellera i na szczyt. Początek jest koszmarnie trudny - około 500 metrów przewyższenia, niemal pionowa ściana i schody. Koszmar. Na początku trasy Pani źle się czuła, jet lag trzyma. Na schodach Pani wydobrzała, a ja zacząłem majaczyć. Byłem kompletnie osłabiony, w głowie się kręciło, a przed nami sporo chodzenia. Niczym 8 lat temu jak wchodziliśmy na Mt Fyffe. Dziś chcemy wykorzystać okno pogodowe, bo jutro może być różnie. Do Sealy Tarns doczłapałem, musiałem usiąść, odpocząć i nabrać sił. Jedzenia dużo nie mamy, jest tuńczyk w puszce, są snacki, które zrobiłem, czyli M&Ms, suszone owoce, orzechy, wszystko wymieszane i daje dobrego kopa. Jem, piję, by znów być sobą. Widoki obłędne, większość turystów jak się w ogóle decydują iść pod górę, idą do tego miejsca. My idziemy dalej i wyżej. Schodów już nie ma, ale są luźne kamienie i nadal jest bardzo stromo. Do tego pojawia się kolejna atrakcja - śnieg. Dużo śniegu i mokrego. Ja nadal mam zawroty i źle się czuję. Stanęliśmy przed ścianą śniegu, jakieś 100 metrów w pionie śniegu. Pani coś mówiła, że może zawrócimy, ale nikomu z nas nawet na poważnie to nie przyszło do głowy. Ładne pociągnęła ten kawałek, a ja sobie wmówiłem, że idę za nią, krok po kroczku, niemal tip topami i zajdę. Zaszedłem w strasznych męczarniach. To samo, co miałem na Mt Fyffe, aklimatyzacja daje w kość. Dodatkowo mnóstwo ludzi, których mijaliśmy na schodach szło ultra wolno, nigdy takiego tempa nie widziałem, jednakże patrząc po osprzęcie alpinistycznym nie byli to amatorzy. Może faktycznie coś tu jest takiego, by iść bardzo wolno. Spotkaliśmy po drodze jakąś dziewczynę, sama zagadało, dała nam znać jak idzie szlak, jak śnieg i zaproponowała, że zrobi nam zdjęcie. Miło. Jak spojrzałem na dół, niewiele osób szło za nami. Jak się wchodzi na płaskowyż przed chatą, trzeba zrobić zakręt o 180 stopni. Tam już są nieziemskie widoki, a dziś dodatkowo alpejsko-himalajskie. Mocno wieje. Robimy zdjęcia i zmierzamy do chaty. Na Mt Olivier nie wejdziemy, jestem za słaby, mało wody i jedzenia. Nie żałuję. Widoki i trudy mamy wyborne. Co ciekawe w chacie jest gaz, czego nie było na Tasmanii. Dzięki temu zagotowałem wody i wlałem do butelki, będzie co pić w drodze powrotnej. W chacie są poza nami jeszcze 3 osoby. Mała przytulna chata. Rozgościłem się na szerokim siedzisku przy oknie. Słońce ładnie mnie ogrzewało. Pojedliśmy, popiliśmy, czas wracać. Wieje mocno. Na ścianie śniegu zjeżdżamy na naszych pokrowcach od plecaków. 100 metrów przewyższenia pokonane w kilka sekund. Chciałem sfilmować swój zjazd, ale telefon wypadł mi z ręki… na szczęście go znalazłem. Później zejście schodami, które wydają się nie mieć końca. Czuję się już o wiele lepiej. Jeśli miałbym wskrzesić swój ranking gór, na jakie wchodziliśmy, to Mt Ossa z Tasmanii spadłaby na drugą pozycję. To, co doświadczyliśmy dziś, pobiło moje największe oczekiwania, do tego te problemy zdrowotne, śnieg, widoki, wiatr… absolutny numer 1.
Zostajemy na noc w Mt Cook Village, jutro krótsza płaska trasa, sporo kilometrów i spodziewam się znowu wspaniałych kadrów.
.
Zdjęć jest tyle i są tak ładne, że zaczynam od widoku na Jezioro Pukaki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz