Przylecieliśmy do Singapuru o czasie. Prawie 30 stopni, w rękawie, w którym wychodziliśmy, czuć było ciepło i wilgotność mimo włączonej klimatyzacji. Mamy ponad 3 godziny do kolejnego lotu do Helsinek. Changi wydaje mi się coraz bardziej smętne. Tym bardziej spędzając miesiąc wśród Australijczyków i ich kultury ciężko mi się odnaleźć w tym gąszczu kultur, jakie widzę w Singapurze. Pozostajemy na tym samym terminalu. Poznaję miejsca, gdzie miesiąc temu próbowałem coś załatwić z biletem do Hobart. Jedne z najtrudniejszych wspomnień lotniskowych. Odskoczyliśmy sklepy, posiedzieliśmy, telefon do Rodziców. Idziemy pod gate. Podoba mi się rozwiązanie, że kontrola osobista jest już w bramce, zamiast tłoczyć wszystkich ludzi w jednym miejscu. Kontrola przebiega szybko. Pani podpowiada, bym sprawdził jak nasze bagaże. Jest to praktyka, którą stosujemy od dawna, nawet już nie pamiętam skąd o tym wiem. Po prostu na każdej przesiadce pokazuję numery bagaży w gate i miła pani sprawdza, czy bagaże zostały już załadowane. Tak zrobiliśmy w Melbourne, pani potwierdziła, że ona są. Idę sprawdzić na Changi… koszmar wraca. Pani wstukuje numery, patrzy i mówi, że jest tylko jedna walizka. Drugiej nie dostali od Qantas… Mówi, bym przyszedł za kwadrans. Idę za kwadrans, idę za drugi… nie ma jednej walizki. Tak, jakby z Qantasa nie wydostała się. Rozpłynęła się w samolocie. Dziwne. Odlatujemy z Singapuru do Helsinek prawdopodobnie z jedną tylko walizką. Coś to Changi nie jest dla nas łaskawe. Oby wszystko dobrze się skończyło.
Samolot do Helsinek nie jest pełny, co jest niespodzianką, patrząc na inne loty, które były wypełnione po brzegi. Siedzimy w środku, gdzie są 3 miejsca i jedno wolne. No to mamy się gdzie położyć. Po godzinie lotu podano już ciepły posiłek, nawet szybko go zabrano. Wobec czego ja łyknąłem magiczną tabletkę na sen. Byliśmy wtedy nad wschodnią częścią Zatoki Bengalskiej. Ułożyliśmy się na naszej „wersalce”, coś tam zaczęło rzucać… i tyle pamiętam. Pani wierciła się po pół godzinie, znowu mi się film urwał. Ostatecznie obudziłem się po 7 godzinach nad Batumi, gdy wlatywaliśmy nad Morze Czarne. Niezły wynik! Komputer pokazuje jeszcze jakieś 3,5 godziny lotu.
37 minut do lądowania w Helsinkach. Bardzo dobry lot jak do tej pory, raz tylko pilot prosił o zapięcie pasów. Pobujało chwilę nad Turcją. Wiadomo, czuję zmęczenie, półtorej doby w podróży. Jednak wyspałem się na tym locie, tak jak zaplanowałem. Doświadczenie procentuje. Mamy 4 godziny czekania w Helsinkach na ostatni lot do Krakowa. W między czasie rozeznamy co z naszym bagażem. Im bliżej ładowania coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że ten cudowny tasmański sen dobiega końca. I muszę to ponownie napisać, podróż nigdy się nie kończy, zmienia się cel. A cel tasmański i to, co przeżyliśmy było ponad wszystko, co do tej pory doświadczyliśmy.
Lądowanie w Helsinkach było spokojne, jak cały lot. Nie przesadzę, jak powiem, że to był jeden z najlepszych lotów długodystansowych i to Finnairem, proszę proszę. Lotnisko jeszcze śpi około 5 rano. Weszliśmy do pierwszego z brzegu sklepu bezcłowego i tam się zasiedzieliśmy. Perfumy… no tak wyszło. Później toaleta, kontrola paszportów i chodzimy po strefie bezcłowej. Szukam akcentów świątecznych, wciąż przed oczyma mam Heathrow 7 lat temu, jak wracaliśmy z NZ. Było cudnie i czuć było święta. Tak, wiem, to była połowa grudnia. Jednak dziś w Helsinkach 25.11 praktycznie nie czuć świąt, w jednym sklepie piosenki z dzwoneczkami. Choinek brak, renifery? Uciekły. Miesiąc temu było ich więcej. Podobnie jak na Changi nie gra muzyka na lotnisku, nie ma nawoływania zagubionych pasażerów. Jakoś tak europejsko, czyli ponuro. To już 4 raz, jak jest mi dane wracać z „tamtych” pacyficznych terenów i za każdym razem ta Europa - czy to Niemcy, czy to Wielka Brytania, a teraz Finlandia - wydaje się poukładana od linijki, ponura, zamyślona… a tam ludzie rozgadani i uśmiechnięci cieszący się życiem. Fakt faktem, akcentów bożonarodzeniowych praktycznie nie ma, szkoda. W samolotach nuciłem sobie „flying home for Christmas”, jak zawsze parafrazując Chrisa Rea. Oczywiście na Tasmanii chodząc po górach nuciłem sobie „have yourself a Merry Christmas”, to zaczęło się w RPA w 2017 roku. Czekamy na nasz lot. Pierwszy raz usłyszałem polski język od miesiąca, nie licząc naszych rozmów. Dostrzegliśmy panią w gate, podszedłem, poprosiłem o sprawdzenie bagażu, mówi, że obie walizki są w Helsinkach. No pięknie. Kto się myli? Changi, czy Helsinki? Za 30 minut przyszła inna pani, jakaś taka mniej ogarnięta, poleciałem, poprosiłem. Mówi, są 2 walizki. Hmm… czekamy co wyskoczy w Krakowie.
Cała podróż od Hobart przebiega dobrze, płynnie, normalnie. Przyzwyczajenie? Doświadczenie? Obycie? Myślę, że wszystkiego po trochu.
W Krakowie było wesoło. Przybyła jedna walizka, ale obsługa - na najwyższym poziomie. Jak tylko zbliżyłem się do punktu zagubionego bagażu, powiedziałem skąd przybywam - pani wypowiedziała moje nazwisko (!!!) i poinformowała mnie o całej sprawie. Wie o wszystkim. Jednej walizki nie zdarzyli przesłać w Melbourne i puścili ją kilka godzin później przez Dubaj. No ładnie. Samolot z Dubaju ma lądować lada moment w Krakowie, więc czekamy. Nic z tego. Czyli klasyka, wróci do nas kurierem. I tak się stało. 47 godzin od hotelu do domu. Co za wyprawa... brak mi słow. Było absolutnie cudownie. A w domu? Powitali nas Rodzice, my zjedliśmy coś, 3 godziny snu i na koncert Bee Gees. Zmienia się tylko cel...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz