było to ponad tydzień temu w niedzielę 4.09. Powód naszej wizyty na lotnisku opisałem tutaj. Jednak po załatwieniu formalności na lotnisku był czas na przyjemności. Kupiliśmy bilet na pociąg Kraków - lotnisko na cały dzień. Zbliżaliśmy się do przystanku Kraków-Młynówka, Pani mówi - a może pójdziemy pieszo na kawę? Ja w ferworze i jeszcze na adrenalinie z lotniska wyskoczyłem ochoczo z pociągu. Idziemy! no dobra, ale ja wcale nie jestem ubrany na długi spacer. Moje trampki, koszula... bardziej pasuje to na szpan po rynku w Krakowie niż wiele kilometrów marszu. No nic, słowo się rzekło, czas ruszać. Naszym celem były 2 kopce. Rzut oka na mapy.cz i ciśniemy. Najpierw ulicą Podłużną... och bród, brak chodnika, samochody, chaszcze, no nic fajnego. Później ładnym lasem pod Kopiec Piłsudskiego od północnej strony. Jedynym kopcem, jaki "zdobyłem" był Kopiec Krakusa 2 lata temu. Ciekawa sprawa, że w Krakowie coś takiego usypali (? chyba tak powinno się powiedzieć). Zimno, wieje, kilka osób. Jest przyjemnie. wyczuwam już tasmański wiatr. Już mentalnie jestem tam, czuję te chwile, gdy lecieliśmy tam pierwszy raz, ten dreszcz emocji i ekscytacji. Teraz to wszystko wraca i nic, tylko się cieszyć. Widok ładny z Kopca, choc góry za chmurami, widać, że tam pada. Na Kopiec jest zakaz wjazdu rowerami, schodząc, dwójka wjeżdża. Polska. Sporo osób biega, co fajne. Później idziemy na Panieńskie Skały zielonym szlakiem, głębokimi wąwozami. Muszę przyznać, że jak na bliskość wielkiego miasta - może się podobać. Jest ciekawie no i pusto. Idziemy dalej lasem w obszar zwany Sikornik. Dopada mnie już zmęczenie, zatem na drugi Kopiec - Kościuszki nie będziemy wchodzić. Zostawiam to na zimę, bo już mamy plan co i jak zrobić w weekend w tych rejonach. Idziemy żwawo na kawę, do Kawalerki. "Moja kawiarnia". Podoba mi się deptak obok Kopca Kościuszki, ładny widok na downtown, o Aleja Waszyngtona. Rodzice są w Niemczech, właśnie Mama dzwoniła. Dzielnica Salwator, nie znam, nie byłem tu wcześniej, stąd już robimy hop i idziemy wzdłuż Wisły. WTR się przypomina. Ja mam już serdecznie dość, a przede mną męki - tak tak, tłumy ludzi. Ścisk i tłok. Przechodzimy prędko do Kazimierza, stąd praktycznie na autopilocie na Brzozową. Aha, w niedzielę targowisko na Placu Nowym pęka w szwach. Normalka, nie powinienem być zdziwiony. Pochodziłbym z aparatem, ale nogi wchodziły mi za uszy. Jest kawiarnia, jest stolik, siadamy. Otwieramy Lonely Planet, przeglądamy trasę z Wynyard do Deloraine, czyli Tasmania. Nie pamiętam ile siedzieliśmy tam, grubo ponad godzinę, aż odsapnąłem. Później wsiąkamy w tłum ludzi łażących po Krakowie. Sił dodaje załatwiony bilet na Tasmanię. Później zostaje już tylko dworzec, po drodze coś zjedliśmy. Przed wejściem do autokaru zaczęło kropić, a chwile później rozlało się na dobre. Cóż do zobaczenia Kraków niebawem!
.
Weekend był świetny na Kaczawie i w Izerach, później wyjazd na 2 dni do Siewierza w środku lasu. Czas dokręcać plany na Tasmanię i utrzymać formę fizyczną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz