Nareszcie weekend! 2 tygodnie wytężonej pracy bez weekendu. Szkoła mnie wykańcza. Upalny miniony weekend w pomieszczeniach bez klimy, 9.00-18.00 i do tego w piątek do późna. Stwierdziłem - nie ważne jaka będzie pogoda, jedziemy na Fatrę. W końcu na Słowację. Oj czułem wielką tęsknotę, by znowu poczuć ten klimat, bez którego nie ma gór. Nawet jak będzie lało, to będziemy czytać książki i oglądać mecze. Tak, jakby w domu nie można było tego robić. Ale chodziło o zmianę otoczenia. Pierwotną rezerwację odwołaliśmy, z racji pogody. Jednak ostatecznie się przejaśniło na mapach, jeden telefon w czwartkowy wieczór i pakowanie. Piątek 15.06 po robocie do auta i w drogę. W trakcie jazdy, telefon tu i tam, jeszcze służbowe rzeczy domykałem i myślami już byłem na Słowacji. Śpimy na przedmieściach Terchovej. Prosto do Kolibki na kofolę. Później do mieszkania, a ładny apartament nam się trafił, i mecz. Real vs. Real, czyli Hiszpania kontra Portugalia. Jakby nie było - najlepszy mecz na razie. Rano pobudka, jedziemy na parking i w drogę. Na parkingu wiele osób, o dziwo. Dopiero co otwarto szlak na Wielki Rozsutec. Ostatni szczyt, na którym nie byliśmy na Małej Fatrze, mimo że nie mam ich opisanych tu na blogu. Idąc na Przełęcz Medziholie mijamy parki turystów, ciśniemy. Biegi nie idą na marne, jest forma. Pogoda idealna, nie za zimno, nie za ciepło. Bardzo ładny kawałek, sporo cienia. Gęba mi się uśmiecha, gdy z drzew wyłania się Wielki Rozsutec. Jak tam jest? Już za chwilę się przekonamy. Co chwila ktoś schodzi, a my pniemy się w górę. Są kawałki strome, z łańcuchami, prawie na czworakach, tak jak lubię, ale nic groźnego, czysta przyjemność. No i element charakterystyczny Fatry - kolorowe kwiaty. Żałuję, że nie przyjechaliśmy tu w maju, kiedy jest intensywniej. O dziwo, na szczycie - tłumik. Kilkadziesiąt osób. Tłumy napierają z przełęczy między Rozsutcami. Posiedzieliśmy jakieś pół godziny, nad Wielką Raczą ciemne chmury. Widok piękny na Babią i Pilsko i okoliczne pasma. Schodzimy w stronę przełęczy między Rozsutcami. Tu przeżywam szok. SETKI, dosłownie setki ludzi pną się w górę. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem, jak długo chodzę po górach. Na Przełęczy - kolejne kilkadziesiąt. Czuję się nieswojo, ale co tam. Schodzimy prosto do knajpy, gdzie jemy haluski z Kofolą. Jak ja tęskniłem. Szok przeżyłem na drugi dzień - o tej samej porze w radiu nadali naszą audycję, o której nas nikt nie poinformował, przez co byłem wściekły.
Wieczór, to lektura książki, jakiej? o tym napiszę niebawem, bo dotyczy kolejnej naszej dużej wyprawy. Kościół. A w nim msze prowadzi ksiądz rodem z półkuli południowej mówiący po słowacku. Znak czasów?
I mecz. Oj słaba ta Chorwacja. Byłem niemało zaskoczony, jak spojrzałem na profil dzisiejszej trasy - ponad 900 metrów przewyższenia. Jak to? Nie poczułem. To był świetny dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz