Kolejny dzień bieszczadzkiego maratonu. Nie chce się wstawać, oj nie. Nogi bolą, ale pogoda zachęca do wyjścia. Jedyny sklepik w Łupkowie zaliczony, drobne zakupy i w drogę. Dziś nie ma daleko autem, Mików, osada położona kilka kilometrów od nas. Auta jadą. Droga 897, piękna trasa z Tylawy do Ustrzyk. Rejestracje z całej Polski. Skręcamy do Mikowa. W pewnym momencie dostrzegam przed chatą mężczyznę, kadr jak malowany. Pani zatrzymała auto, mówię - zapytam, czy mogę zrobić zdjęcie. To idź - mówi mi, na zachętę. Rozgrywamy to klasycznie i profesjonalnie, wychodzę z auta, uśmiech na twarzy, macham z daleka na powitanie. Witam się serdecznie (ja, aspołeczny), podziwiam okolice, pytam, czy mogę zrobić zdjęcia. Zgadza się. Po chwili pytam, czy mogę jemu zrobić zdjęcie, chwila zastanowienia się.... proszę - słyszę w odpowiedzi. Ciągle z nim rozmawiam. Dostrzegam kota obok niego, pytam, podtrzymuje dialog. Jednym palcem zmieniam ustawienia aparatu, migawka pracuje na pełnych obrotach. W pewnym momencie on zaczyna opowiadać - wie Pan, byli tu kiedyś tacy, jak pan, taki aparat mieli jak Pan - wskazuje na mój i teleobiektyw. Wie Pan, wyszli z auta, od razu zaczęli robić zdjęcia. Ja im mówię - pokażcie no te zdjęcia, ja biorę im ten aparat i mówię, że nie oddam, to prywatny teren, możecie iść na policję... A Pan, grzecznie, zapytał się, to rozumiem.
Muszę powiedzieć, że dawno takiego komplementu nie słyszałem. Jeszcze pstryknąłem kilka fotek ekstra i poszedłem do auta. Miły gość. A ja, cóż, uczę się od najlepszych. Dojechaliśmy do końca drogi, stanęliśmy przy zakazie, idziemy. Na wschód, asfaltem, do Przełęczy Żebrak. Trasa trudna, asfalt, wzdłuż drogi leżą ścięte buki przygotowane do wywozu. Żar leje się z nieba. Po kilkunastu minutach marszu nagle znikąd pojawia się przed nami mężczyzna. Ubrany w podkoszulek, czapeczka, krótkie spodnie, zadbany, niskiego wzrostu. Zaczyna rozmowę, niesłychanie grzeczny, uległy do bólu. Skąd jesteśmy, dokąd idziemy. Ciągle nas za coś przepraszam, a ja sam nie wiem za co. Nagle mówi tak - kiedyś boksowałem, w Rzeszowie, doznałem wstrząsu mózgu i mam zanik komórek mózgowych, na to się umiera, ale ciągle żyję, więc tak tu chodzę. Czy wiecie może, jak można to leczyć?
Szok, co tu powiedzieć, co zrobić? Kocham góry, kocham wszystkich tych niesamowitych ludzi, których spotykamy. Pani wybrnęła z opresji twierdząc, że jak coś się dowiemy, to damy znać, niemniej nam tym się totalnie nie znamy. Trudna rozmowa, trudna odpowiedź.
Po blisko 2 godzinach wskakujemy do małej wiaty na Przełęczy. Mamy świadomość, że ten teren to jedno wielkie cmentarzysko. Wiele osób tu zginęło w latach 1914 i 1915, szczególnie zimą. Krzyż za krzyżem. Czerwonym na Chryszczatą. Tłumik się pojawia. Ludź na ludziu. Lasy cudowne, głównie bukowe. Na samym szczycie również tłoczno. Schodzimy. Tu zaczyna się najsłabsza część wycieczki. Tłumy. Cisną na szczyt. Pani zauważa, że mało kto nas pozdrawia, zanika zwyczaj. Sporo przyjezdnych amatorów gór. Duszatynskie jeziorka. Hit, mogą się podobać. Marzy mi się, aby przyjść tu o świcie i robić zdjęcia. Później nuda, droga do skrzyżowania szlaków, czerwony w prawo, my w lewo do auta. Kilka razy przekraczamy rzekę Osława. Zamiast robić mosty, położono na rzece betonowe płyty. Tuż przed ostatnią przecinką zza zakrętu pojawiają się ludzie, och, a tak było spokojnie. Nagle jedna z kobiet mówi do nas - czy my czasem nie mieszkamy razem w Łupkowie?
- Ło Matko, co ta kobieta wygaduje
na to Pani mówi - a tak, właśnie. (!!!!) no wiecie co? Kobietę widzę pierwszy raz na oczy, nooo ale skoro Pani twierdzi, że tak jest, wypadało mi tylko przytaknąć. Dałbym przysiąc, że jej nie znam, ale ponoć widziałem się z nią rano, przy śniadaniu. No cóż, to bardziej dowodzi, że za obcymi kobietami się nie rozglądam, niż mojej - ponoć fikcyjnej - aspołeczności. Za chwilę owa wątpliwa sąsiadka pyta się nas z takim - o jak ja to uwielbiam - damulkowym akcentem - a jak wy przychodzicie przez tę rzekę ?
- jak to jak - odpowiadam, istotnie ironicznie - normalnie tak, wchodzę i idę. Jednocześnie zerkam na jej adidaski i skarpetki. Dobrze, że jej chłop wyjaśnił, że mamy takie specjalne buty, w których można „wszędzie” wchodzić. Ech, takie oto przygody dziś mamy.
Docieramy do auta zmęczeni. Licznik pokazuje ponad 21km. Wtem..... przy aucie pojawia się nasz bokser z rana. Wołam do niego „witam!”.
- ooo jak to miło, że pan tutejszych ludzi pozdrawia
- Dziękuję. Rano widzieliśmy się - odpowiadam
- Jak to? Nie pamiętam. Wie Pan, mam problemy z pamięcią...
Wspomina o UPA, jak za młodu chodził po lasach, znajdował broń i inne elementy, ale teraz już tych rzeczy nie ma. Serdecznie się żegnamy i oddala się. Po chwili znika gdzieś wśród chatek. To był dzień... 30.04.2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz