Piękne wrażenie widząc maleńki strumyk tworzący kilka oczek wodnych i w końcu spadający setki metrów w dół. Niemniej, zdaniem lokalsów, wody jest mało, opadów jest mało. Idziemy dalej wzdłuż Amfiteatru. Początkowo chciałem iść na Mont Aux Source, odkąd dowiedziałem się, że nie wolno, rezygnujemy ze szczytów. Dziś nie chodzi o ich zdobywanie, lecz po prostu o bycie na escaprmencie. To ostatni dzień, kiedy tu jesteśmy. W pewnym momencie podchodzi do nas Niemiec, coś tam zagaduje o zdjęciach, robię mu jego iPhonem, bardzo zarozumiały, marudzi, że widok nie jest spektakularny, jakiego się spodziewał. "Może w Bawarii masz lepszy ???" - myślę sobie. Wracamy do drabinek. Ku naszemu zdziwieniu, stoi tam 5 żołnierzy, z karabinami, w pełnym umundurowaniu. Co mam sobie pomyśleć? Uśmiech i dialog zawsze pomaga. Macham więc na powitanie i z uśmiechem na ustach wołam "don't shoot!". No bo niby co mam robić? Będą chcieli, to nas rozstrzelają. Jesteśmy bezbronni w takiej sytuacji. Z kolei jakakolwiek próba odwrotu lub ucieczki spowoduje, że tylko żołnierze nabiorą podejrzeń. Inną kwestią jest to, że wiedziałem o ich obecności w tym rejonie. Pisałem o tym wczoraj.
- jesteście z Południowej Afryki czy Lesotho?- pytam
- Lesotho
- aaa słyszałem o Waszej obecności tutaj, przemyt narkotyków i napaści na turystów - mówię patrząc na jednego z nich, który wydał mi się najbardziej komunikatywny, ten z kolei bardzo się starając wyartykułował:
- we are also here to protect you
- doceniam to bardzo - odpowiedziałem
I tak zaczęła się dyskusja. Jedno oko miałem na nich, drugie na karabiny. Nie często bowiem się zdarza rozmawiać z grupką ludzi w mundurach na kompletnym odludziu z karabinami w ręku
- skąd jesteście - zapytał jeden z żołnierzy
- Poland
- aaa Holand... - skąd ja to znam
Jak już wytłumaczyłem skąd jestem, pytali o pogodę, wytłumaczyłem na czym polegają nasze cztery pory roku.
- a co to jest? - zapytał ten najbardziej rozmowny wskazując na moje stuptuty, jednocześnie przekładając karabin z ręki do ręki. Wytłumaczyłem do czego to jest, wskazując, że w tym regionie świata niezwykle jest to pomocne jak idzie się przez mocno krzaczasty teren ("bushy" jak to mówią lokalsi). My tu sobie gadu gadu, a jeden z żołnierzy zaczął nam robić zdjęcia swoim telefonem. Oooo kolego - myślę sobie, ja też chcę mieć pamiątkowe zdjęcie z Wami. Zgodzili się na 2, tylko telefonem. Nie byłbym sobą, gdybym nie zaryzykował zrobić zdjęcia aparatem, mimo zakazu. Spojrzenie człowieka z karabinem - nieprzyjemne. Schodzimy. Ja pierwszy. Powoli, 3 punkty podparcia, nie myśleć o wysokości, skupić się na następnym kroku - tak sobie wmawiam, tak, mam lęk wysokości (czasami). Z dala widzę główkę Pani oddalając się na drabinie. Niewątpliwie jest to atrakcja. To nie koniec przygód. Na drugim końcu drabiny stoi grupka, od 5 do 65 lat. Dość duży rozrzut. Gdy zszedłem z drabiny, Pani zaczęła schodzić. Normalne jest, że do niej mówiłem. Jedna z dziewczyn to usłyszała:
- ooo polski, skąd jesteś ?
- z Polski - odpowiedziałem w języku Mickiewicza, a Ty?
- moja mama jest Polką - dość składnie odpowiedziała, po czym dodała:
- gdzie ?
- co gdzie ? - odpowiadam zdziwiony
- gdzie mieszkasz ? - dopytuje
Drugą cześć grupy stanowi rodzinka z Pretorii. Bardzo sympatyczna i komunikatywna (w tym czasie Pani już zeszła z drabinek). Widząc moją flagę NZ na lewym ramieniu pytają czy jestem z kraju Kiwi, mówię, że jeszcze nie, ale kocham ten kraj (tak, jestem chory). Wywiązała się sympatyczna dyskusja o wszystkim i o niczym, począwszy od zwierząt w Nowej Zelandii, przez spanie w jaskiniach, jak można spokojnie spać w Phutaditjhaba, po technikę schodzenia po metalowych drabinach. Fascynujące jak ciekawych i jednocześnie rożnych ludzi można spotkać po dwóch stronach drabiny!
Będąc w okolicach miejsca zwanego na mapie "zig zag" dzwonimy do resortu po samochód. Po godzinie jesteśmy już w restauracji. Trudne i smutne pożegnanie z Royal Natal, fantastycznym Parkiem Narodowym z niemal nieograniczonymi możliwościami uprawiania turystyki górskiej.
Czas na obiad. Ja żeberka, Pani stek. Co za danie, co za smak. Poezja. Korzystamy z pięciominutowego internetu sprawdzając pogodę, wysyłając maile, kupując czajnik bezprzewodowy do domu (niesamowite, ile można zrobić w 5 minut) i przede wszystkim planując jutrzejszy dzień - transfer do Clarens. Wspaniała restauracja oferująca dodatkowo swoim gościom herbatę Twinings, której już miesiąc nie piłem. Spędzamy w niej z godzinę, żegnamy się ze smutkiem i wracamy do naszego lokum. Jadąc przez Phutaditjhaba robię zdjęcia. Chce mi się, choć naprawdę nie mam ochoty już przez nie jeździć. To już czwarty i oby ostatni raz. Pani jedzie wolniej, ja otwieram okno, ustawiam priorytet migawki, 1/800 sekundy i czekam na momenty. Dziś jest mniejszy ruch, niż wczoraj w sobotę. Coś przyjemnego wisi w powietrzu. Ilekroć ludzie widzą mnie z aparatem, pozują, uśmiechają się, machają. Nawet jak nie mam na wierzchu aparatu, młode osoby widząc, że przyglądam się im przez otwarte okno pozdrawiają z uśmiechem. "Ludzie w Afryce nie są agresywni" - przypominają mi się słowa starszego pana, którego spotkaliśmy dzień po przylocie do RPA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz