Nie zwalniamy tempa. Usnąłem od razu. Jesteśmy spakowani, zatem rankiem 19.11 poszło szybko, śniadanie, wrzucenie paru gratów do auta. Carlos pojawił się przed 7. Jedziemy jego autem do Injisuthi Camp. Jest z nami również nasz tragaż. Nie jestem w stanie zapamiętać ani napisać jego imienia, nazwaliśmy go Mietek, bo przypomina nam mojego krewnego o tym samym imieniu, tylko o innym kolorze skóry. Dojazd do Injisuthi jest w fatalnym stanie. Prawdą jest to, że nikt tu o turystów nie dba. Jeden z piękniejszych campów, do którego nie da się dojechać. Carlos mieszka tu od 12 lat, zatem co nie co możemy się dowiedzieć o tym kraju. Turystów wbrew zapewnieniom władz i statystyk, jest coraz mniej. Carlos jest tego przykładem, prowadzi firmę turystyczną i odczuwa spadek zainteresowania. Kruger i Kapsztad to dwie główne atrakcje nie tracące na popularności, reszta kraju jest zapomniana. Skok inwestycji nastąpił 7 lat temu przed Mistrzostwami Świata, była nadzieja, że z tej iskry wznieci się solidny ogień inwestycji, ale wszystko upadło. Korupcja nadal jest na wysokim poziomie, miliony ludzi od pokoleń żyją bez ambicji, rząd ma podobnie, a kraj ma niesamowity potencjał. Marketing turystyki leży totalnie, w świat idą informacje o napaściach, niebezpieczeństwie i ludzie się boją. Jak trasa? Początek to afrykański busz, trawy i krzewy mają ponad 2 metry. Tras nikt nie utrzymuje, idzie się ciężko, maczeta by się naprawdę przydała. Mijamy jaskinię, gdzie zachowały się dawne malowidła. Słońce praży. Ponieważ to kilkudniowy walk, idzie się wolniej, Mietek ma wielki plecak i idzie zdecydowanie wolniej. Po przekroczeniu ostatniego strumyka zaczynamy się wykońcu wspinać. Trawiasta górka z ledwo widoczną ścieżką. Szybko osiągamy wysokość 2000 m. Przed nami na horyzoncie Giant Castle, jeden z najpopularniejszych szczytów. Ale najpopularniejszy przy takiej turystyce, to nie oznacza tłumów, jak na Giewoncie. Przykładem niech będzie wczorajszy dzień, sobota, góry puste. Dziś na Injisuthi tylko kilka samochodów, a jest niedziela. O 14 jesteśmy w okolicach Centenary Hut, popadające w ruinę. Nikt o to nie dba, bo po co. Idziemy z Carlosem po wodę, która tryska z pobliskiej skaly. Pojawiają się u mnie pierwsze sygnały alergii. Pani z Mietkiem rozbijają namiot. Siadam pod ścianą i piszę te słowa. Mnóstwo czasu na odpoczynek i regenerację, jutro ponad 1000 metrów w górę. Przed obiadem zajadamy suszone płaty wołowiny, niesamowicie dobre i popularne tutaj. Mietek gdzieś poszedł, jakby miał mało chodzenia, ale oni tak mają. Siedzimy w trójkę z Carlosem i Panią w cieniu podpierając mury zniszczonej chaty. Rozmawiamy o tym kraju, o bezpieczeństwie i o tym, jak tu się żyje.
- trzeba unikać dużych miast i specyficznych miejsc, jak przystanki autobusowe, dworce. Poza tym jest ok. Pytam o fotografowanie na ulicy:
- uważaj, najlepiej idź z lokalsem, będziesz swój - podpowiada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz