Z przewodnikiem umówiliśmy o 7.45, ale zdecydowaliśmy się podjechać pod przystanek autobusowy. Przyszedł. Nazywa się Benjamin. Od razu doradził, by auto przestawić pod posterunek policji, tam będzie bezpieczniej. Idziemy. Mgła, mżawka. Nie tak miało być! Na początku przez wioskę, niewiele widać przez mgłę. Nie jestem sobą, zatem od razu zaczynam rozmowę. O wszystkim i o niczym. Król, ta kwestia mnie najbardziej ciekawi. Niewiele chce o nim mówić, podobnie, jak wczoraj dziewczyna z recepcji.
- on nas prosi, by się za niego modlić - mówi
- a czy on modli się za Was? Pytam, widząc w jakim stanie jest kraj. Bez odpowiedzi.
- ma jakieś 12 lub 13 kobiet - dodaje
- a ile przeciętny mężczyzna ma?
- dwie - odpowiada cicho chichocząc
Dobra, myślę sobie, nie ma co gościa męczyć, to temat tabu. Od 2012 roku oprowadza ludzi na górę. Z innych źródeł przygotowując się do wyprawy dowiedziałem się, że sam mieszka przy szlaku i nie zgadza się, by inni chodzili sami, pod pretekstem, że się zgubią. Taki trochę cwaniaczek, ale patrząc na to jak tu żyją, doceniam w pełni go za to, że chce pracować. Nasz cel to zdążyć na 12 do auta, zaczęliśmy iść po 8, mówi, że 4 godziny spokojnie wystarczą. Gdy kończy się wioska, zaczyna mały las, a później połoniny. Benjamin pokazuje szlak, którym przechodzą ludzie na stronę RPA, w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. Przemycają tez tytoń i narkotyki. Wejście na Emlembe przypomina mi coś na wzór szlaku z Wołosatego na Tarnicę, w wydaniu Suazyjskim. Idziemy przez mgłę. Raz pada, raz nie, zakładamy i rozbieramy pelerynę. Wypatrujemy wieży, to symbol góry. Idąc pod nogami mamy ogromne stonogi, pijawki i nie mniejsze krowie placki. Po jakichś dwóch godzinach, które naprawdę nas zmęczyły (ciekawe czy to efekt klimatu, leje, ale jest bardzo parno, czy malarone) przez mgłę dostrzegamy zarys czegoś na kształt wieży. To dawna wieża telewizyjna. Nieczynna, ale widać, że w małych betonowych pomieszczeniach ktoś pomieszkiwuje. Benjamin nie chce ciągnąć tego tematu. Robimy pamiątkowe zdjęcia, mimo że niewiele widać. Konfrontujemy naszą trasę z tym, co pokazuje mapy.cz i co analizowaliśmy w Polsce. Jest niemal zgodne. Ale wiemy, że szczyt składa się z dwóch punktów, drugi tuż przy samej granicy z RPA. Podchodzimy tam. Miejsce oblegane było przez stado krów i byków. Benjamin mówi, że czasami 3 razy w tygodniu wprowadza turystów na szczyt, są klienci z USA, Kanady (ooo ci to są twardziele - dodaje) i z Austrii. Z Polski też miał paru gości. Schodzimy. Mgła się rozrzedza i naszym oczom okazuje się całe pasmo gór na granicy Suazi i RPA. Wraz z kanionem po stronie RPA. Genialne krajobrazy. Od wczorajszego wieczora zastanawialiśmy się którędy dojechać do Mbababne, stolicy kraju. Są dwie drogi, jedna - numer 20 do Piggs Peak, ale zarówno celnik RPA jak i dziewczyny wczoraj nam odradzali nią jechać, i druga, dłuższa, po stronie RPA przez rezerwat Songimvelo. Obie są szutrowe. Padło w końcu, że wrócimy do RPA i pojedziemy przez rezerwat do Oschoek i tam przekroczymy granice. Tutaj przejścia graniczne z Suazi nie są czynne całą dobę. Te w Josefsdal/Bulembu Czynne jest od 8 do 16, zaś w Oschoek od 7 do północy. Na naszej trasie pojawiły się pierwsze zabudowania, mgła poszła w górę i naszym oczom ukazała się rzeczywistość. Chatki w gliny, gdzieniegdzie z kamieni poukładanych jeden na drugim, czasami trochę blachy. Benjamin wskazuje mi kobiety pracujące na poletku, mówi że sadzą kukurydzę. Mijamy prowizoryczne boisko, gdzie bramki zbite są z desek. Przypomina mi się moja podstawówka, gdzie bramki mieliśmy z największych kamieni w okolicy. Później już tylko ludzie i zabudowania. Bieda. Straszna bieda. Człowiek wówczas docenia to, co ma. Przychodzą do głowy różne myśli, mijając te chatki. Różne sceny z życia. Tam w Europie co niektórzy łapczywie pragną mieć najnowszy model komórki, tu - parę groszy i coś do zjedzenia, by przeżyć. Widzę obrazy ludzi, którym w głowach się poprzewracało (i nie tylko tam) gdy zdobyli trochę więcej grosza. Do Naszych uszu dochodzi śpiew. Co to takiego ? Pytam Benjamina. To kościół. Każdego tygodnia schodzą się ludzie z rożnych miejsc i rożnych kościołów. Ludzie skaczą, bawią się śpiewając pobożne pieśni. Kilka chwil później mijamy sporą grupę ludzi wspinających się do kościoła po wąskiej błotnej ścieżce. Macham im z daleka i pytam, czy mogę zrobić zdjęcia. Robię. Ubrali na siebie to, co mieli najlepszego. Po to, by przyjść pomodlić się i spotkać z mieszkańcami wioski. Jestem ciepło przyjęty. Jeden z nich prosi o obejrzenie zdjęć. Sprawia mu to wielką frajdę. Po chwili żegnamy się radośnie i mówię do nich God bless you. Ścisnęło za gardło. Ich widok urzekł mnie mocno, oczy się zeszkliły. Pani niżej obserwowała całą sytuację i mówi - jesteś tu zupełnie inny. Ano jestem. Jak każda podróż, i ta odkrywa przede mną kawałek świata, tym razem zupełnie nieznanego i uczy mnie życia. Docieramy po 11 do posterunku policji, gdzie stoi nasze auto. Benjamin wciąż jest z nami. Pytam dokąd chce iść, coś tam wymamrotał. Nie zrozumiałem go. Nam zależy na czasie, chcemy przejechać przez kawałek RPA i jeszcze wejść na Sibebe. Coś mi podpowiedziało, że czeka on na zapłatę. Podszedłem i powiedziałem, że zapłaciłem już w hotelu za usługę, pokiwał głową, podziękował, ale nie odszedł z pustymi rękoma. Po chwili zniknął nam z widoku. Ciekawy gość i do tego pracowity.
Jedziemy na granicę. Celnik Suazi namawia nas do tego, byśmy nie opuszczali kraju i jechali do Piggs Peak. Krótko dyskutujemy, mówi, że dziś wiele aut takich, jak nasze już jechało. Do tego zapłacicie 50 randów i będzie ta podróż długo trwała - chwyta się ostatniej deski ratunku, ale nic z tego, postanowione. Po stronie RPA mamy zasięg komórki i na pewno ubezpieczenie - w skrajnym wypadku. Przejście granicy zajęło nam 20 minut i tuż za nią skręcamy w lewo. Wjeżdżamy do Songimvelo. Zaczyna się druga część dnia. Oprócz nas są tylko krowy, które łażą gdzie popadnie. Szuter pierwsza klasa. W Polsce nawet jest gorszy - patrz trasa z Jałówki do Kruszynian. Pojawia się pierwsza osada. Dzieci siedzą na drodze, jak tylko zobaczyły mnie z aparatem z daleka, zaczęły biec w naszą stronę. Myślę, że o obecność białego człowieka, czy nawet kogokolwiek nowego lub obcego, to już nie lada gratka. Kilka chatek z gliny, blachy, kamieni. Jest elektryczność. Później nieco większa osada zapomniana przez świat - Ekulindeni. Tu było życie. Lata temu. Rozwalające się domy, zaniedbane ogrody. W jednym z nich siedzi trójka białych, mam wrażenie, że nasz przejazd również ich zszokował. Machają do nas energicznie. Wszystko zniszczone i opustoszałe. I nagle na naszej drodze pojawia się szlaban. Co dalej ? Myślę sobie szybko. Jednocześnie z małej budki wychodzi człowiek i podnosi szlaban!!! W tej dziczy, w tej nicości jest ktoś, kto samotnie siedzi w budce o rozmiarach metr na metr w niedzielę 12. listopada tylko po to, by dźwigać i zamykać szlaban. Coś nieprawdopodobnego. Mijamy pola, aż dojeżdżamy do Manaar, większej wioski. Obok nas klepisko, gdzie trójka dzieci kopie piłkę. Pani zatrzymuje się wszędzie, gdzie ją tylko poproszę. Nie mam sumienia tego robić co kilka metrów, kadry mijają mi przed oczyma. W Afryce takich kadrów jest mnóstwo, chciałoby się każdy metr sfotografować, by pokazać światu, w jakich warunkach ludzie żyją.
“It is an illusion that photos are made with the camera... they are made with the eye, heart and head.”
- Henri Cartier-Bresson
(Właśnie czytam Lens Magazine z grudnia 2016 roku, gdzie pojawił się ten cytat, nic dodać, nic ująć w stosunku do dzisiejszego dnia)
Kolejny przystanek, to prymitywny przystanek autobusowy, skacze obok niego kilka dzieciaków. Gdy pokazuję im aparat fotograficzny, zaczynają się chować. Po zrobieniu zdjęć zobaczyły, że to nie boli i zaczynały pozować, gdy wsiadłem już do auta, jedna z nich wysyła nam buziaki. Nie uchwyciłem tego na mojej elektronicznej kliszy, podobnie jak dziesiątki czy setki już innych widoków, które zapadają w pamięć. Imponują mi kobiety, które na swojej głowie niosą swój bagaż. Chętnie im robię zdjęcie, lecz nie chcę celowo podchodzić bliżej szanując ich prywatność.
Po dwóch godzinach jazdy dojeżdżamy do Oschoek. Łapiemy sygnał i internet, na Booking.com rezerwuję wolny nocleg w Mbabane blisko Sibebe i wjeżdżamy na granicę. Nikt tu nie patrzy na zdjęcia w paszporcie, nie pyta nawet o dokument pozwalający na wjazd wypożyczonym autem do Suazi. Po ponad pół godziny znów jesteśmy w jedynym królestwie w Afryce. Autostrada MR3. Dwa pasy, pusta, momentami na drodze jest więcej kóz lub owiec niż samochodów. W miejscu, które zarezerwowałem dowiaduję się, że nastąpiła pomyłka i obiekt jest "fully booked". Biorę co jest wolnego, padło na trzy gwiazdkowy hotel na drugim końcu miasta. Jesteśmy już zmęczeni całym dniem. Był cudowny. Czas odpocząć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz