Spaliśmy około 10 godzin, w pokoju była klimatyzacja, ale działała za głośno. Schładzaliśmy ile się da. Upał. Śniadanie iście brytyjskie, jajecznica, bekon, grzanki. Staramy się podczas dłuższych ekspedycji pierwszy i ostatni nocleg mieć ze śniadaniem, to pomaga, gdyż nie trzeba od pierwszego dnia myśleć o tych rzeczach i daje nieco więcej czasu na aklimatyzację. Wyjazd ok. 9 autostradą 4. Przed Emelahleni obóz, getto, jak to nazwać? Lepianka przy lepiance, setki. Ogrodzone płotem od świata. Tam żyją ludzie. Tuż obok autostrada, akurat widok zasłonił mi nowy biały mercedes. Takich scen jest tu wiele. Wyjeżdżając z enklawy, w której mieszkaliśmy na skrzyżowaniu dróg, wzdłuż których są pobudowane osiedla bogaczy, gromadzą się ludzie, czarnoskórzy, siedzą, patrzą, chodzą z jednej strony na drugą. Czekają, aż dostaną od życia swój cudowny los. Autostrada od czasu do czasu jest w remoncie, da się żyć. Biały kierownik, czarni robotnicy. To niemal typowy widok. W kuchni, w domu, w którym mieszkaliśmy był podobny podział. Przykuwały uwagę twarze tych ludzi, zasmucone i zadumane te czarne i tryskająca energią szefowa. Smutne to. Jedziemy dalej. Między Emelahleni a Belfast widzimy odkrywkową kopalnię węgla. W pewnym momencie pojawia się znak informujący, że wjechaliśmy do regionu Mpumalanga. Teren niemal natychmiast się zmienił. Bardziej górzysty i więcej drzew. Są też łąki, pola, spalone od słońca lub od wypalaczy. Widać, że to nagminny proceder w tych rejonach. Pierwszym punktem na naszej mapie dziś jest wodospad Elands River Falls. Materiały, jakie miałem ze sobą nie były aktualne. Podjechaliśmy do do przedmieść Emgwenya. Kilka zdjęć, lokals sam zatrzymał się widząc, że czegoś szukamy i doradził jak jechać. Zatrzymaliśmy auto zaraz za tunelem na M4. Słabo oznakowane miejsce. Do wodospadów idziemy starym tunelem kolejowym. Jest totalnie ciemno i nie widać końca. Nieco naiwnie postąpiliśmy, ale na szczęście nie było tam nikogo. Sam wodospad - ładny. Robi wrażenie. Wracając spotkaliśmy starsze małżeństwo. Białe. Podkreślam to nie z uwagi na to, że jestem rasistą, bo nie jestem, ale żeby podkreślić różnice kulturowe, które wynikają właśnie z koloru skory i pochodzenia. Małżeństwo ok. 70-tki. Nie pamiętam kto zaczął rozmowę. A była miła. Pan odczytał napis na mojej koszulce, akurat z nazwą miasta, w którym mieszkam w Polsce. Mówi, że był. Przejeżdżał. Ale to jak! W 2008 roku jako hołd dla swojej zmarłej żony wsiadł w skuter w Kapsztadzie i przejechał nim aż do Przylądku Północnego w Norwegii. Cudownie poznawać takich ludzi. Pytam ich też o bezpieczeństwo. Na długo zapamiętam jego odpowiedź - "słuchaj, ludzie w Afryce nie są agresywni, trzeba tylko uważać, jak wszędzie". Święte słowa.
Jedziemy dalej w kierunku Sabie. Roboty drogowe. Ruch z naszej strony wstrzymany. Jak tylko auta się zatrzymają, lokalsi wychodzą z cienia i próbują coś sprzedać, jajka, owoce, gadżety do samochodu. Ja nic nie kupuję, ale biorę aparat i idę porozmawiać. Na przekór przewodnikom!!! które radzą, by pod absolutnie żadnym pozorem nie wychodzić z auta. Pan jedzący jajko w ciężarówce chętnie zgadza się by mu zrobić zdjęcie. Obok niego przy drodze stoi rodzinka, 5 osób. Podchodzę, zaczynam rozmowę, z uśmiechem na ustach (ja aspołecznik, jednak na południowej półkuli znacznie lepiej mi idzie)
- co tu się dzieje ? Pytam zaczynając rozmowę i przyznam szczerze nie wiem i nie pamietam, co mi odpowiedzieli. A odpowiedział najstarszy z gromadki.
- co robicie na co dzień ? Zagaduję dalej i widzę, że uśmiechają się radośnie i nie wiedzą co odpowiedzieć.
- szukacie pracy? Dopytuję. W odpowiedzi słyszę zmiksowany jęk, pisk z nieśmiałym 'yes'.
Jak tylko proszę o zdjęcie, od razu odważnie ustawiają się i pozują. Pisząc te słowa leżąc w swoim pokoju w Sabie żałuję, naprawdę żałuję, że im nic nie dałem.
Sabie, mała mieścina w górach. Otoczona lasami, takimi gospodarczymi, ale lasami. Downtown kusi swoim kolorytem. Gospodyni radzi, by po zmroku się nie zapuszczać w miasto, poza tym jest bezpiecznie. I to widać. Po szybkim wczekowaniu idziemy na short walk do Mac Mac Falls. Robię nie tylko zdjęcia przyrodzie. Ludzie są tu fotogeniczni. Lokalsi proszą o zakup swoich wyrobów. Nie made in china. Widać, jak strugają to na oczach turystów. Obok jest Mac Mac Pools. Strażnik pobiera opłaty. To miejsce piknikowe, wręcz genialne. Sobotnie popołudnie, cudowne powietrze zmieszane z zapachem grilla. Pools jak to Pools, woda się gromadzi, ludzie się moczą, skaczą, śpiewają, pełna kultura. Czuję magię tego miejsca. Obiad, to znowu wołowina. To jest genialne! Pani przekonała się do suszonej wołowiny w postaci kiełbasek. Niesamowita przekąska.
Elands River Falls
Mac Mac Falls
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz