- a co tu ciekawego... tu przecież nic nie ma w tej dziczy. Tam na lewo jest staw, a poza tym... same lasy.
Ma chłop rację. Ciśniemy dalej po tych lasach, bardzo ładnych zresztą do Twardogóry. Tu znowu przerwa do wodę i cukier. Duży stary i ładny kościół, bloki mieszkalne wchodzące na sam rynek, tak budowali komuniści, jak to mój Tata mówi. I od tego momentu zaczyna się prawdziwa wyprawa i chyba najlepszy kawałek tego weekendu. Od Grabowna Wielkiego do mety przy samochodzie - patrz mapa. Nic, po prostu nic. Lasy, łąki, nieużytki, ale jest ŁADNIE. To już nie Dolny Śląsk, to Wielkopolska. I choć byłem tylko przejazdem, czuć klimat. Pusto. W samym Grabownie na skrzyżowaniu kościół, sklepik, gdzieś za sklepem niemal na śmietniku w szczelinie między murem a płotem w śmieciach siedzi dwóch lokalsów, sączą piwko, niegroźni, ale śmieszni, raz na jakiś czas przejedzie samochód, by w wiacie autobusowej jemy lody, śmieci walają się po ziemi... lokalny klimat. Później asfaltem, takim, po którym jeździ jedno auto na miesiąc, może na tydzień. Wiatr od lasu powiewa. Bukowinka, Malerzów... Kilometry lecą, nogi kręcą, a mnie się podoba, bardzo. Poznać nieznane.
Początek Doliny Baryczy był marny, ale później z każdą chwilą coraz ładniej. Ciężko o nocleg w porze wakacyjnej, warto jesienią lub wiosną zajrzeć. Myślę, że warto wrócić, choć Bory Stobrawskie mają pierwszeństwo. Tu, na Baryczy stawy sobie odpuścimy, ale rzeka z kajakami, lasy - to już coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz