usiadłem w czwartek przed mapą, otworzyłem na Wleniu, bo polubiłem to miejsce, pamiętałem
ten dzień, patrzę... jest trasa rowerowa, ma swoją nazwę - Pętla Lwowiecka. Nie słyszałem wcześniej. Kilka kliknięć dalej już miałem profil i długość - 91km. Pokazuję Pani, mówi - spoko, jedziemy. No i tyle było planowania. Wiedziałem, że trasa biegnie obok zamku, a tamtędy szedłem i zamarzyłem wtedy, aby pojechać tam rowerem. Z Lubiechowej mamy 30 minut, aby dostać się do Wlenia. Parkujemy na Pocztowej. Rundka wokół rynku. W sklepie słyszę jak rozmawiają pracownice - "słyszałeś burzę? ale się bałam...". Myślę sobie - jaka burza? Pani mówiła mi, że kilka burz na raz było. Taaa jasne. Spałem mocno, mimo sauny i to bez pigułek. Ok, niezbędne zakupy na rynku i jedziemy. Cóż... tak zaczyna się piękna rowerowa przygoda, najlepsza trasa rowerowa w tym roku i być może w naszej krótkiej historii. Zaczynamy od kilkunastoprocentowego podjazdu pod zamek. Później góra dół na zachód do Lubomierza. To best of the best tego dnia. Wracamy tam na "przebiśniegi", czyli luty-kwiecień. Cudowne rejony, pagórki z widokami na Izery i Karkonosze. Te góra-dół nas wykończy, można raz wjechać solidnie i być w formie, ale gorsze od tego jest notoryczne jeżdżenie po sinusoidzie. To wykańcza. Lubomierz, pierwsze "duże" miasto na naszej trasie, poza Wleniem. Rynek zagrodzony, Festiwal Filmów Komediowych, masa ludzi się krząta. No i ten mostek, miniaturka Mostu Karola. Klimatyczne miasteczko. Jedziemy do Mirska. Mirsk! to ten Mirsk, przez który przejeżdżaliśmy wielokrotnie mieszkając w Świeradowie. Poczułem głód, Pani mówi - zobaczmy rynek. Rundka, jest pizzeria. Może mają ciepłą herbatę? Stajemy. Jest herbata, po niej zamawiamy małą, ale ciepłą pizzę. Jest godzina 13-ta. Dobrze zrobi nam ta przerwa. Szmat drogi przed nami. Kapitalnie się czuję tutaj, tak blisko Świeradowa, tuż przy Izerach, a w zasadzie na "ich" terenie. Pojedzeni jedziemy na północ pustymi drogami Pogórza Izerskiego. Pętla Lwówiecka jest tak wytyczona, aby jechać bocznymi drogami, jednocześnie zwiedzić najistotniejsze miejscowości w okolicy. Szkoda, że nie ma wyrobionej "marki", nie ma dobrego oznakowania, nie ma nic... poza kolorkami na drzewach, żadnej otoczki, żadnego marketingu. Wstyd. Trasa jest przednia. Gryfów Śląski zasadniczo przejechaliśmy, bez szału, najedzeni. Kręcimy dalej. Zaczynam patrzeć na zegarek - zdążymy na 18-tą? Może. Po co się gonić? nie ma sensu. Dobrze, że jest z górki. Przy takich górkach, jak dziś, to dobrze robi. Wioski, które mijamy zasadniczo nie różnią się od siebie. Jest biednie, podobna architektura - cegła, czasami białe mury z takimi charakterystycznymi belkami drzewa. Pogoda nam dopisuje, jest coraz cieplej. Lwówek Śląski, tu mam wspomnienia. Pierwsze Izery, wracaliśmy przez Lwówek. Pani kupiła mi karty z piłkarzami, zjedliśmy sernik... pięknie było. Wracamy na rynek często. Charakterystyczne mury obronne, a w zasadzie ich resztka. Tutaj już z Pogórza Izerskiego wjeżdżamy w Kaczawę. Trasę na Mojesz znamy, szliśmy tam szukając Biedronki. A we Lwówku ich prawdziwy wysyp. Coś mi się dzieje z pedałami. W poniedziałek po powrocie oddaję rower na serwis. Sporo w tym roku w niego zainwestowałem, ale warto, dostarcza mi mnóstwo frajdy. Polami do Dębowego Gaju.... mmmm piękna sprawa. Ale... najpiękniej tu jest w lutym lub marcu, gdy jest surowo i świat budzi się z zimowego letargu, później kolory maja. Teraz latem... fajnie, lecz nie to samo w te jeszcze krótkie dni. No cóż, ja mam na opak. Na głównej drodze jest przystanek autobusowy. Siedzą w nim 2 babcie. Mówię sobie - potrenuję swoją introwertyczność. Podjeżdżam i zagaduję:
- czy mogę zrobić Paniom zdjęcie?
- a po co? a do czego? - zarzuciły mnie pytaniami
- fotografem jestem, do mojego archiwum. Widzę, że nie bardzo chcą.
- a co pan będziesz taki starym robił zdjęcia?! młodym, to co innego i machają rękami, że nie chcą.
Cóż, mogłem i tak z biodra zrobić, bo kadr był przedni, ale wiadomo - najpiękniejsze kadry to te, które zostają tylko w naszej pamięci. A ja chcę być uczciwy. 80km w nogach, czuję zmęczenie, po 17-tej. Zaczyna się wielki finał - Przeździedza i podjazd w stronę Bystrzycy. Szliśmy tam, jest pięknie i cudownie, ale w sobotę... było koszmarnie. Nogi już nie kręciły. Kolejne wzniesienie. Zebrałem się w sobie, rzuciłem tempo, Pani poszła za mną, daliśmy radę! W Bystrzycy już tylko z górki do Wlenia. Gaz. 17.56 jesteśmy pod kościołem we Wleniu. Co za piękne uczucie przejechać tę trasę. Co za miejsca, co za trasa! Klasyk, bez dwóch zdań. Absolutny hit. Szczególnie dla nas, mając tyle pięknych wspomnień niemal na każdym kroku.
Wieczór, to obiad, prysznic i spanie. Nie ma sił cieszyć się ciszą Aronii. Na to przyjdzie czas zimą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz