niedziela, padałem. Nogi bolały. Zjedliśmy śniadanie i leniwie zbieraliśmy się. Wrócimy tu za miesiąc! haha, już się cieszę. Wiem, monotonia, ale cóż ja pocznę, skoro wciąż chcę odkrywać te zakamarki? jedziemy do Pielgrzymki. Tam na dużym parkingu dosiadamy nasze rumaki i kręcimy. Wolno bo wolno, ale ruch to zdrowie. Ulica na Lwówek zdecydowanie za ruchliwa, wjeżdżamy do lasu i lekko nie ma. W pewnym momencie siadamy w polu, które znamy (już przecież tyle razy tu byliśmy). Otwieramy swoje tablety i czytamy książkę. Wciąż męczę Cooka, ale przed wyjazdem chcę to mieć przeczytane. Kilka kilometrów dalej znajdujemy wspaniałe kadry - między Bielanką a Zbylutowem. Tak tak, miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc. Ale kadry były przednie. Panią pochłonęły ostrężyny, mnie kadry. Trasa taka sobie, by chłonąć Kaczawę. By być i cieszyć się życiem. Nigdzie się nie spiesząc. 30km zrobione, w sumie 130km w 3 dni. Nieźle. Obiad jemy w Złotoryi, lody mają dobre obok wieży. GPS do domu, korki. Jechaliśmy dłużej, niż w piątek... koszmar. W domu kawa, Gwatemala z berlińskiej palarni The Barn. Kosmos. Piękny to był weekend. Znowu nie pod namiotem, znowu nie w Tatrach, ale tam miało padać. A za tydzień... oby się udało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz