w środe Pani powiedziała - a może na Kaczawę? numer jeden były Tatry, ale miało tam padać. Więc telefon gdzie trzeba - JEST! można przyjeżdżać. Noooo to się rozumie. W piątek odebraliśmy nieco nadgodzin, wyjechaliśmy wcześniej, ale dojazd to była męka. Jakiś kataklizm na remontowanym odcinku przy Górze św. Anny. Google pokazało alternatywną drogę bo najdzikszych zakamarkach tamtych rejonów. Męka. Dojechaliśmy późno, prysznic i ruszamy. Wyciskamy weekend jak cytrynę. Ale to weekend wycisnął z nas siódme poty. Podjazd pod Okole. Zawsze chciałem tam wjechać rowerem, no więc proszę. Prosto z marszu, hop do góry. Nie ma lekko. Na przełęczy - patrzę, single track numer 8. Jedziemy! i tu zaczyna się miłość do single tracków. Fakt, wąsko, trzeba uważać, są muldy, ale jedzie się niesamowicie! Jest parno, jest ciepło mimo 20-tej godziny. Aż tu nagle przychodzi chmura i zaczyna padać. Zjeżdżamy zakątkami Kaczawy, w miejscach, gdzie nikt, poza zwierzyną nie zagląda. Swoją drogą sporo jej spłoszyliśmy. Piękny zachód słońca, ciepłe światło wykorzystuję do zdjęć. W Pałacu sporo ludzi w Lubiechowej, co cieszy, bo darzę to miejsce niezwykły sentymentem. Miałem okazję poznać właściciela w tym roku. Nie przypuszczałem, że wrócę kompletnie mokry do domu. Czas na odpoczynek. Ale jak? Zimą mówiłem, że miejsce, w którym mieszkamy wybudowane jest na wulkanie, bo jest gorąco. W ten upalny piątek było 37 stopni. To daje się odczuć. Grzeje niemiłosiernie od dachu. Noc była jak w saunie. Na szczęście od jutra ochłodzenie.












Brak komentarzy:
Prześlij komentarz