po raz drugi. Tydzień temu, niedziela 24.07. To nie był wyjazd po zdjęcia, więc ładnych kadrów tu nie będzie. To był wyjazd po wjazd. Wjechaliśmy rok temu, to i wjedziemy teraz, tyle że podjazd będzie dłuższy, bo z samego parkingu. Ale po kolei. W niedzielny poranek zaparkowaliśmy na fantastycznym obszernym parkingu w Raskovicach. Następnie delikatnie pod górkę od samego początku. Delikatnie, to dobrze, bo nogi można rozruszać. Obiecałem Pani, że wygra wszystkie 3 górskie premie. My w duchu Tour de France, które obejrzeliśmy z wielkim zainteresowaniem w tym roku - po dwóch latach braku ochoty. Jakoś to się połączyło z covidem. No więc mając na uwadze rywalizację Vingegaarda z Pogacarem zaczęliśmy żwawo pedałować. Za Moravka zaczyna być interesująco. Dobra asfaltowa droga, wzdłuż jeziora? chyba tak to można nazwać. Lekko pod górkę wciąż, aut nie ma, tylko kolarze. Świetne powietrze, w cieniu drzew, a dziś powinno być chłodniej do południa, ale na koronnym wjeździe pogoda ma nas nie oszczędzać. Zjeżdżamy w prawo w drogę rowerową 6113. I to jest cudne w Czechach, infrastruktura dla rowerzystów. Nie dość, że wszystko oznakowane, to jeszcze są numery dróg. Tutaj zaczyna się stromość, ale wiemy - tak, jak na etapach - że pierwsza górka, to rozgrzewka. Nie ma sensu tutaj wypruwać flaków. Na to przyjdzie czas. Docieramy do przełęczy Visalaje. Tutaj jest kolibka, siadamy, trzeba uzupełnić płyny. Kartą nie można płacić (co za dziura!), jednak znajduję w plecaku 50 koron, do tego 5 złotych i sprzedawca zadowolony podaje 2 kofole. Pijemy ze smakiem. Teraz zjazd i zacznie się to najważniejsze. W tym momencie coś dzieje mi się z pedałem albo napędem, coś zgrzyta, a tego baaaardzo nie lubię. Nic jednak nie będę przy tym majstrował. Papežov - parking. Chwila głębszego oddechu i ponad 8km podjazdu, gdzie momentami jest 14% podjazdu. A to... już czuć w nogach. Naoglądałem sie tour de France, tam 8% już dawało się we znaki. Najpierw lasem, super, jest chłodno, ale jedziemy swoim tempem. Pani zostaje w tyle, ale kręci. Niebezpieczeństwo stanowią zjeżdżający, z wielką prędkością. A jak tak hamulec nie zadziała? to nie ma co zbierać. Całe szczęście auta tedy nie jeżdżą. Co jakiś czas robimy przerwy i wlewamy w siebie wodę, to zjadamy owoce, testujemy orzechy. Regularność w spożywaniu posiłków sprawdza nam się przy dużych wysiłkach. Gdzieś od 5 kilometra zaczyna się prawdziwy podjazd. Ponad 10%, z prawej strony słońce niemiłosiernie grzeje. Mam dość. Jednakże Pani ciągle kręci, co ona się najadła? Fakt, robimy przerwy co jakieś 30 minut, ale formę ma niezwykłą. W drugiej połowie drogi zebrała się grupa kolarzy i nasza dwójka. Niemrawo im szło. Ach... nie wytrzymałem i niczym na górskim etapie na wirażu mocniej depnąłem na pedały, grupa stanęła, jeden z nich raptem poszedł za mną i nie dał zmiany, siedział mi na kole. Co za uczucie :) wiem, głupota, ale miałem przynajmniej mikro namiastkę tego, co dzieje się na tourze. Później puściłem pościgowca przodem, nie żebym był zmęczony, no skądże, jednak Panią straciłem z oczu i poczekałem. 3 wiraże do mety i kolejny stromy podjazd, miałem dość. Dojechaliśmy. Na szczycie tłumy, Pani dumna, bo ani razu nie pchała roweru. Dumny jestem z niej. Tam chwilę odsapnęliśmy, poleciałem po kofole, nie było ciasta, jak rok temu. Po 3 minutach rozpoczął się zjazd. Kilka dni przed wyjazdem tutaj Pani rower poszedł do serwisu, bo płyn wyciekł z hamulca i kompletnie nie trzymał. Zjazd z Łysej Hory bez hamulca to samobójstwo. Poszło nam szybko. Jednak prawdziwe męki mieliśmy na trzecim najmniejszym podjeździe. Upał jeszcze większy, bez wiatru - aaa właśnie, na Łysej Horze przyjemnie wiało, a tu nic. Zmęczenie, nogi nie kręcą, mój pedał strzela, Pani wygrywa trzecią górską premię w okolicach Kycery. Później zjazd i malownicze wioski Beskidu Śląsko-Morawskiego. Tak blisko Polski, ale jakże odmienny krajobraz. Puste drogi, przestrzenie, czysto, schludnie - pięknie! Co to był za etap, piękny dzień w dniu zakończenia tour de France. Wszystko ładnie się zeszło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz