Plany są po to, by je zmieniać. Tak było w ten weekend. Padło na Pilsko. Ale na Pilsku już byliśmy wiele razy. No, ale ze Słowacji i na dziko? jeszcze nie. Zawsze powtarzam, że przygoda zaczyna się tuż za szlakiem. Usiadłem w domu z tabletem, popatrzyłem na mapy.cz, zobaczyłem z Mutne przerywaną ścieżkę, pokazałem Pani - dobra, jedziemy. Pal licho, że na zdjęciach satelitarnych ścieżka mi się gdzieś urwała. Jedziemy skoro świt w niedzielę. 9 rano dochodziła, wysiedliśmy na końcu drogi w Mutne. Krowa się pasi, pogoda się robi, możemy iść. Mało jedzenia, dużo wody i ochoty na wrażenia. Przyznaję, bałem się nieco. Tylko nieco. Miśków tu pewnie nie brakuje. Jaka trasa nas czeka? Czy na dziko, to przez ostrężyny po pas? Brzmi szalenie. Jednak najpierw szutrową drogą, wzdłuż miliona poziomek. Aż nie chciało mi się już schylać. Mija nas jakiś samochód kombi, w nim dwóch panów w sile wieku, pewnie gdzieś do lasu idą. Szutrowa ścieżka idzie w jedną stronę, moja trasa wiedzie w drugą. Ta "nasza" trasa zaczyna się błotem po ściąganym drewnie. Wąsko, ciemniej, kto wie co wyskoczy za rogiem. Ale tutaj czyha miła niespodzianka. Na drzewie znajduję znaczek stóp z napisem Pilsko. Taki nieoficjalny szlak. To wcale nie oznacza, że misie tu nie bywają Po poziomkach przyszedł czas na jagody. Głodnymi tu nie będziemy. Im wyżej, tym las rzednie ustępując miejsca kosodrzewinie. W pewnym momencie słyszę głosy. To tych dwóch panów, którzy nas mijali autem. Usiedli pod drzewem, mijamy ich. A oni zagadują, po Słowacku. A co, a skąd, a dokąd, itp. Niezwykle przyjemna rozmowa. My idziemy dalej, ku szczytowi. Najpierw szczyt Mechy - nigdy nie byliśmy tutaj. Stad rozpościera się widok na szczyt Pilska i okoliczne pasma - Tatry Zachodnie, Mała Fatra... jest cudnie. Lekko schodzimy, by później znowu nieco się wspiąć na Pilsko. A tutaj, jak można było się spodziewać - tłumik. Siadamy pod kosodrzewiną, ja usypiam bardzo szybko. Krótka drzemka, coś na ząb, zdjęcia tu i tam i ruszamy w dalszą drogę. Ciekawiej robi się na Hali Cudzichowej, u podnóża której jest "siodło". Wg mapy powinna iść tam ścieżka w stronę słowacką. Idziemy w las, szukamy. Pani znajduje wąską ścieżkę z dala od miejsca na mapie. Idziemy nią nasłuchując co czai się dookoła. Idziemy wzdłuż strumyka, który z każdym krokiem przeradza się w większy potok. To dobry znak. W tej części świata strumyki prowadzą do rzek, a rzeki są wzdłuż dróg. W potoku sprawdza life straw, słomkę życia. Nadaje się wyśmienicie, a woda smakuje wybornie. Idziemy wzdłuż wody dochodząc do szutrowej drogi. Dodatkowo na tej dzikiej ścieżce ktoś sprayem namalował kilka strzałek, co utwierdziło nas w przekonaniu, że idziemy wąską drogą. W pewnym momencie słyszmy ryk. Chciałem, to mam! Ni to szczekanie psa, ni to odgłos piły. Spadamy stąd. Ten sam odgłos słyszeliśmy chwilę później. No i w sumie to tyle. Tak minęło cudownie 20km, tak minęła niedziela w plenerze. Myślałem, że Beskid Żywiecki mnie już nie zaskoczy, bo już "wszystko" przeszedłem. A tu proszę, nowa droga, nieznana i tyle frajdy. Przebierając buty przy aucie słyszymy odgłos innego pojazdu. To ponowne Ci mili panowie ze Słowacji. Zatrzymali się, nie kryli podziwu, że tak szybko zrobiliśmy kółko. Znowu kilka słów, pożegnanie. Daleko nie ujechali, bo mieszkali kilka domów od naszego auta.
Tak minął nam weekend. A za tydzień... haha, czadowy weekend. Dosłownie i w przenośni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz