z Soblówki. Jak co roku. Pojechaliśmy tam w sobotę rano. Wiedziałem,że mnóstwo śniegu, że zima itd itp. I o to chodzi, by pójść, spróbować, zobaczyć. Jesteśmy na tyle rozsądni, że jak będzie źle, to się wycofamy. W piątek wieczór dzwonię na Przegibek - wszystkie szlaki zasypane, jedyna droga przetarta od kapliczki, ale nada sypie. A chcieliśmy iść "klasykiem" czyli z Śrubity na Przegibek. Nie ma szans. Została Soblówka. No to jedźmy! ok 9.30 docieramy pod kościółek, aut sporo, zaspy też wysokie. Sypie śnieg. Dobrze, że nie ma wielkiego mrozu, jest jakieś -4. Kolce na nogi, stuptuty, polar i jako wierzchnia warstwa nie drugi polar, jak zawsze, ale kurtka z goretexu. Na -4 nie ma co się ciepło ubierać. Na Hutyrowej widać, że dalsza trasa nie jest przetarta. W starej, ale odnowionej chatce, miła pani mi pomachała za oknem i uciekła, widząc jak przymierzam się do zdjęcia. Na słońce nie ma co liczyć. Na zjazdy też. Kiedyś tu coś jechało, może ktoś szedł, ale generalnie, musimy radzić sobie sami. Krok po kroku, wolno się idzie. Dookoła cisza i biel. Do samej bacówki ani jednego człowieka. Nic. Cisza i biel. Sypie. Klasyczny obrazek, który uwielbiam, jak wychodzi się z lasu, widok na halę przy Małej Rycerzowej, drogowskaz i biel. Zawsze idziemy przez śniegi na "Małą", schodzimy na przełęcz i na Wielką. Próbuję. Noga wpada po krocze, wyjmuję, robię kolejny krok. Uszedłem może 100 metrów, to nie ma sensu... Nic i nikt nie szło, ani nie jechało. Śnieg nadal sypie, wzmaga się wiatr i robi się chłodniej. Zawróciłem. Do bacówki szliśmy przez blisko 3 godziny. Tuż przed nią jeden z jej opiekunów "odśnieżał", a tak naprawdę przerzucał tylko świeży puch. Zatrzymaliśmy się i porozmawialiśmy przez moment. Interesowało mnie ostatnie zdarzenie na Hali, czyli martwy turysta. Usłyszałem nieco jak to było naprawdę, ale nie będę tu przytaczał szczegółów. Wydaje się, że opiekunowie zapobiegli kolejnemu potencjalnemu zagrożeniu - dzień wcześniej dzwonił nauczyciel, który nocą chciał iść do bacówki z grupą licealistów. Głupota nie ma granic. Do bacówki prowadzi "tunel" wydrążony w śniegu, tuż przed wejściem otrzepujemy się gigantycznych ilości śniegu, który mamy na sobie. Wewnątrz jakieś 6 osób, cisza, każdy coś tam zajada. Zdumiony jestem, że w kominku się nie pali. Nie ma zimno, ale zagrzać się nie da. No chyba, że przy czymś ciepłym. Latem, jak
tu byliśmy obiecałem Pani racuchy, no i proszę, są racuchy. Miły pan w okienku podaje talerz z trzema plackami oblanymi sosem z jagód. 5 na 10, ale są syte. Przeszło mi na myśl, aby wypożyczyć rakiety, nigdy w nich nie szedłem, ale cena przewyższała ilość gotówki, jaką miałem - rzadko noszę większe kwoty. Na pytanie, czy coś przetarte jest na Wielką Rycerzową, mówi przecząco. A my spróbujemy, zawsze można wrócić. Idziemy. Jest bardzo trudno. Śniegu po pas. Krok po kroku. Pani mnie zmienia, ale to niewiele daje, jestem cięższy i się zapadam. W pewnym momencie zachciało mi się sprawdzić ile tego śniegu jest. Wbijam kij, ma jakieś 120cm, stosunkowo łatwo zniknął w śniegu, popchnąłem głębiej, wszedł bez problemu na kolejne 50, może 60 cm. Takie tak głupie zabawy. Wyciągam... i bęc. W ręce mam tylko samą poręcz... Ale heca. Kij został w śniegu. Wykopuję, męczę się, tracę siły. Szarpię i... wyciągam górną połówkę kija, reszta dalej w śniegu. Ech... W końcu po wielkich bojach wyciągnąłem brakującą część, poskładałem w całość i - chciałoby się powiedzieć - pognałem do przodu. Gdzie tam. Krok po kroku. Jest bardzo trudno. Tracę siły. Zapadam się po pas z każdym krokiem. Pani mnie motywuje. Pojawił się narciarz na wierzchołku, zjechał do nas i stanowczym głosem zapytał gdzie idziemy. Kiwnąłem zmęczony głową i powiedziałem, że tu niedaleko, na szczyt. On zjechał, a ja zbierałem siły na kolejny krok. Pani wesoło wskakiwała w dziury, które robiłem. Przed szczytem mnie wyprzedziła. Ja wpadłem na banalny pomysł, by iść na czworakach po jej śladach. Ciężar rozkłada się na większej powierzchni i tak się nie zapada. Minusem jest to, że kompletnie cały byłem w śniegu. Dotarliśmy. Widok marny, ale to wiedzieliśmy już na dole. Kilka zdjęć i chwil w ciszy i powrót. Niby łatwiejszy, ale wystarczająco trudno. Tam i z powrotem z bacówki zajęło nam półtorej godziny. Później na dół do auta. Nie ma jak zjechać na jabłkach. Mijają nas na skuterach śnieżnych. Idę... a tu w pewnej chwili rozlega się trzask. Najpierw taki spokojny, a później wielki łomot. Świerk złamał się pod ciężarem śniegu, jakieś 50 metrów ode mnie w głębi lasu. Co będzie jak przyjdzie odwilż i śnieg stanie się cięższy? W połowie zejścia dopada nas zmrok. Widać już pierwsze chatki. Jest magicznie. Zapada noc w pokrytych zimą górach. Nie boję się o nasze bezpieczeństwo, bo znamy tu dobrze teren. Zawsze chciałem tego doświadczyć wieczór i noc zimą w górach. Gdzieniegdzie pali się światło, migają lampki świąteczne, biel staje się ciemno szara. I ta cisza... Magicznie. Na Hutyrowej więcej ludzi, to kulig. Najpierw jeden zaprzęg, później drugi, trzeci... bez liku. Cudowne miejsce i chwile. Co za dzień! Przy kościele w Soblówce czeka nas niespodzianka. Podczas naszej nieobecności napadało jakieś 30 cm śniegu, auto trzeba odkopać. Obiad zjadamy u Niedźwiedzia, nie było nas tam wieki, ale nie ma ferii, więc jest stosunkowo pusto. Gęsie żołądki smakują wybornie. O 22 padłem, nawet nie wiem kiedy zasnąłem mocnym snem.
.
Wraca normalność, jak to cudownie cieszyć się weekendem nie myśląc, że ktoś zadzwoni, napisze i wezwie to natychmiastowej pracy po to tylko, by łatać kolejne dziury, a nowe powstaną już od poniedziałku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz