z przyjemnością wracam do bloga wspominając nieco już odległe daty. Dużo pracy, absorbującej bardzo, były też i wyjazdy, więc odkopuję się z zaległości. Od kilku dobrych lat tak mamy, że nie uczestniczę w niezrozumiałym dla mnie pędzie na cmentarze, które są cały rok otwarte. Więc odwiedziliśmy groby najbliższych w październikowe popołudnia i wieczory, a w świąteczny weekend postanowiliśmy złapać ostatni odcinek złotej jesieni. Dwa dni w kobiórskie lasy. Bardzo mi tego brakowało. Kuruję moje kolano kolagenem po Pirenejach. W niedzielę 2.11 poszliśmy dalej - wzięliśmy hamaki, tablety i po paru kilometrach w lesie wylegiwaliśmy się. Było ciepło, ale były też mikro muszki, które mnie dość solidnie pogryzły. No co zrobić, ale uczucie było przednie. Pamiętam, że bardzo ciężko przeszedłem tamten tydzień w pracy, psychika siadła dość mocno, musiałem się z tego wygrzebać. Do tej pory słyszałem o depresji tu i ówdzie, aż nagle strach zajrzał mi w oczy... ogarnij się, nie wpadnij w to gówno... powrót do korzeni był konieczny, restart. Dziś jest o niebo lepiej, ale w tamtych dniach przełomu października i listopada, szczególnie 3.11 był bolesnym dołkiem. Z pewnością ktoś, kto by popatrzył z boku by mną potrząsnął i powiedziałby "chłopie, co ty bredzisz, nie wmawiaj sobie głupot, nic takie się nie stało", może, ale ja byłem rozbity psychicznie. Kilka dni później pojechaliśmy na Izerską Hibernację i dziś jest lepiej, ale trzeba być czujnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz