Noc była kiepska, miałem wrażenie, że ściany są z dykty. Ciężko było mi znaleźć sensowny hotel w Lourdes. Wybór na booking był ogromny, ale opinie już takie dobre nie były. Po śniadaniu ruszamy, jest przed 9. Lourdes jakby jeszcze spało. Jedziemy na słynną przełęcz Tourmalet. Od wielu lat oglądamy Tour de France i tu proszę, wielka przyjemność wjeżdżać co prawda autem na tę przełęcz. Pogoda jest dobra, wg prognoz. Co ciekawe yr.no myli się bardzo, z kolei sprawdza się jak w Polsce WP.pl. Mijamy wielu kolarzy wspinających się na przełęcz, ale to nie oni są problemem, a zwierzęta. Krowa jak wejdzie na drogę, to nie chce się ruszyć. Baran wbiega nam prosto pod koła znienacka. Jest przełęcz. Parkujemy, idziemy pochodzić, poczuć ten klimat. Wspomnienia od razu kierują nas na Karoo i Swartberg Pass. To już rok temu. Rok? Niesamowite, jakby to było wczoraj. Tak zleciało…
Zjeżdżamy do ośrodka narciarskiego, skąd rusza wyciąg na Pic du Midi. Pierwsze wrażenia ekscytacji Tourmalet? Mieszane, hotel z prawej strony jaki mamy, ogromny, popada w ruinę. Wracają wspomnienia sprzed kilku dni z Luchon. Wszędzie wyciągi, co trochę psuje wrażenie piękna natury. Pokrzątaliśmy się chwilę i upewniwszy się, że możemy jechać wcześniej - wsiadamy do wagonika. Pierwsza część to pestka. Ale druga… ho ho, jak ktoś jechał na Łomnicę, to jest porównanie. My jechaliśmy - tutaj wrażenie i strach jest kilkukrotnie większe. Jedziemy, stoję obok operatora. W wagoniku cisza, głównie to “starsza młodzież”. Pytam “is it save?” Co wzbudziło uśmiech na towarzyszach podróży. Ale musiałem czymś zająć mózg, bo mógł świrować. Jedziemy 45km/h, wagoniki operują od 20 do 40 razy dziennie. It’s save. Ufff. Wyszedłem naprawdę spocony. Na górze są tarasy, jak na jeden z nich weszliśmy był ładny widok i zacząłem z Panią omawiać widoki nie robić zdjęć… za chwilę było mleko. I tak się to utrzymywało z jakąś godzinę. Jest tu restauracja, planetarium, tablety z ciekawostkami. Nudy nie ma, fajnie to zorganizowane. Choć na całości widać znak czasu. Posiedzieliśmy do 14.30 i zjeżdżamy. Nocleg mamy u podnóża Tourmalet. Jeszcze zatrzymaliśmy się na zdjęcia, na dole upał. Zjazd jest dość niebezpieczny, bo nie dość, że zwierzęta, to kolarze mkną na zjazdach. Jedna krowa się uparła i nic sobie nie robiła, że Tesla chce przejechać. Kapitalny widok. Europejskie safari. Mieliśmy słonie w Afryce, tu są krowy.
Mieszkamy w uroczym malutkim domku, niemal rodem z Battery Point w Hobart. Ech porównań i wspomnień Tasmanii i NZ jest ogrom. Jeszcze o tym napiszę. Wczoraj zresztą mapę Tasmanii oglądaliśmy. Domek prowadzi małżeństwo z Anglii, które tu jest na emeryturze, choć na seniorów nie wyglądają. Nawet pachnie jak na Antypodach. Pani przywitała nas herbatą i mnóstwem informacji co w okolicy. Do 9-tej pakujemy się w góry. Pani w swoim żywiole, puściłem komentarz derbów Manchesteru. Z obiadami czekamy do 19, bo wtedy otwierają się restauracje albo zaczynają serwować obiady. Znowu stek. Najgorszy z tych francuskich, ale to żadna obelga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz