Pierwszy etap za nami. Usiedliśmy w tym naszym miejscu, toaleta, telefony do Rodziców. Na przeciw nad jakaś kobieta spała na ławce, a obok niej jej pies. Ładny kadr! Nie przepuszczę takiej okazji.
W 2007 firma, w której pracowałem wysłała mnie z kilkoma kolegami na szkolenie do Barcelony. Dla mnie to był lot na koniec świata. Sam, tak daleko? Z kumplami, wiec muszę trzymać fason. Moja ówczesna dziewczyna, a dzisiejsza żona pojechała ze mną pociągiem do Warszawy, stała mimo fatalnej pogody na tarasie widokowym - był takowy i duchowo odprowadziła mnie na samolot. Później po tygodniu przyjechała po mnie na lotnisko. Było to dla mnie ogromne wsparcie i nigdy jej tego nie zapomnę.
Pierwszy lot - do Dubaju, pierwszy lot Emiratami. Siedzimy w środku. Obok Pani dosiada się starszy pan, wesoło witając się z nami, mówiąc, że los nas posadził obok siebie. Ucinamy sobie pogawędkę. Pan mówi:
- rozwód z żoną na 5 godzin i ciałem wskazuje, gdzie jego żona siedzi
- Ale to można załatwić, wystarczy porozmawiać z pasażerami - podpowiadam
- O nie nie nie, tak jest dobrze - odpowiada wesoły
Ciekawe jak my sobie poradzimy na następnym locie, mamy miejsca jedno za drugim. A Pan leci na Seszele wygrzać kości. Jak już wylądowaliśmy w Dubaju ucięliśmy sobie jeszcze jedną pogawędkę. Pan zapytał dokąd lecimy, no i jak już to było w innych przypadkach - reakcja była sympatyczna. Zapamiętałem sobie jego odpowiedź:
- oglądałem ostatnio na Discovery Nową Zelandię, piękny kraj. Australia tak nie, tam sam piach, ale do Nowej Zelandii może jeszcze się skuszę. Cieszy fakt, że Polak na emeryturze może w ogóle w taki sposób myśleć i że taka podróż jest dla niego w zasięgu mozsliwosci. Co do samego lotu Warszawa - Dubaj, kilka słów muszę napisać. Tak fatalnej obsługi nie mieliśmy, mailem wrażenie, że stewardesy uczą się fachu. O herbatę musiałem się prosić, śmieci po posiłku nie zabrane, a jak poszedłem po pepsi, to usłyszałem, że się skończyło. Trochę już latałem dalej i bliżej i nie widziałem, aby pasażerowi tyle pili alkoholu. Straszne, ale prawdziwe. Albo stewardesy albo głównie mężczyźni tam i z powrotem biegali z flaszeczkami. Taka kultura. Inna kwestia, tez w stylu „naj”. Polacy w tym locie - pewnie głównie na urlop, sądząc po ubiorze - byli obłożeni złotem. Hindusi - rozumiem, przywykłem do takiego widoku, jednakże rodacy lecący do Dubaju koniecznie chcą zademonstrować swoje miejsce w hierarchii społecznej. Na zegarkach tez się znam, wyłapałem 2 rolexy, nawet panerai, longines, hublot. Ja nie wstydziłem się mojego podróżniczego Casio, który kupiłem specjalnie na pierwszą Nową Zelandię 12 lat temu. Był ze mną wtedy, był na drugiej Tasmanii, leci teraz.
Dubaj, pierwszy raz tutaj. Oglądałem serial „lotnisko w Dubaju”.
Wychodzimy z samolotu… jakże inny obrazek. Kompletnie pusty terminal, cisza, nikogo poza Polakami, którzy właśnie przylecieli. Na dole pasaż, sklepy, ławki - pusto. To się rozumie. Jest przed północą czasu lokalnego, kolejny lot do Brisbane mamy o 10.30. Mamy hotel zabukowany, ale z niego zrezygnowaliśmy. Nie mamy za to boarding passów na ostatni lot do Queenstown, ale to już wiem, że jest za wcześnie, by się onboardować. Pani za ladą mówi, że albo online albo w Brisbane po przylocie. O nie… na myśl przychodzi zeszłoroczny Melbourne. Idziemy pod jakiś gate, gdzie sobie posiedzimy. Ławki mają takie, że podłokietniki są nieruchome, więc nie da się wyciągnąć wygodnie. Pani czyta, ja piszę bloga, faza spania jest ogromna.
Trochę pochodziliśmy po sklepach, przemierzyłem Omegę, ceny zegarków są tu niższe od polskich o jakieś 20 procent, jednak zakupy mi nje w głowie. Od czasu do czasu usnąłem na ławce, Pani dzielnie czytała książkę, ale też padała od czasu do czasu. Ten stan ciszy i spokoju w tym malutkim wycinku lotniska w Dubaju nie trwał długo. O 3.25 miał wystartować samolot do Bali. Ludzie zaczęli się gromadzić. Postanowiliśmy spędzić kilka godzin w lounge. Jak to przetłumaczyć? Salonik? Jest tu ich sporo, choć jakos na innych lotniskach ich nie potrafiłem dostrzec. Nie ma w tym naszym lounge niestety leżanek, ale są wygodne kanapy w części jadalnej. Rozkładamy się, wyciągamy nogi, popijamy herbatą. Jest ciszej i wygodniej. Znowu trochę posłałem. W międzyczasie w bufecie pojawiło się śniadanie, skorzystaliśmy nieco. Po 6 postanowiliśmy pojechać do naszego terminala A, błyskawicznie zrobiło się widno. Teraz widać ogrom i rozmach lotniska. Takiego skupiska A380 chyba nie ma nigdzie na świecie. A w katalogu na poprzednim locie wyczytałem, że Emirates wyeksploatował pierwszego A380, pewnie go dali do utylizacji, ale można kupić jego małe fragmenty z certyfikatem autentyczności. W terminalu A poszwendalismy się po sklepach - wszędzie to samo: kosmetyki, czekoladki, papierosy, alkohol no i trochę ciuchów i elektroniki się pojawiło. Choć elektroniki spodziewałem się więcej. Nigdy nie zapomnę pierwszej Tasmanii jak w trakcie pobytu i powrotu analizowałem jaki tablet kupić. Wiem, powtarzam się, ale to cudem wspomnienia i staram się je w sobie pielęgnować. Dziś byłem tak padnięty, że nie miałem ochoty bawić się nowymi iPhonami, zresztą i tak go nie kupię. Siedzimy przy gate A2, dzień budzi się do życia i we mnie wraca energia. Jedna rzecz - sztyblety! Jak to zobaczyłem na nogach jakiegoś przechodnia - pobudzilem się. Widok chakarterystyczny dla Australijczyków. Oni w każdą porę roku chodzą w sztybletach. Rozejrzałem się i faktycznie, mniej złota i zegarków na rękach, więcej „normalności” w moim rozumieniu. Widzę mężczyznę przy gate, mam do załatwienia 2 rzeczy - boarding pass na ostatni lot, przez internet się nie dało i miejsca na locie do Brisbane, bo nie siedzimy obok siebie. Wstałem, idę i czuję jak pewność siebie wracam do mnie. Przed oczyma widok z zeszłego roku z Melbourne jak „walczyliśmy” o przebukowanie lotu do Hobart. Po 5 minutach miałem informację od pana za ladą, że wszystko załatwię tu i teraz. Elegancko.
Lotnisko w Dubaju zrobiło na mnie duże wrażenie, nie mam na myśli konsumpcji, ale przestrzeń, a co za tym idzie komfort bycia i przemieszczania się na lotnisku. Czego nie doświadczyłem na Okęciu. Minusem jest to, że używając lotniskowego wifi, nie mogłem ani zadzwonić ani zobaczyć się na whatsapp. Działa tylko czat.
Drugi lot, do Brisbane, A380. Robi zawsze wrażenie. Miła obsługa, szybko wjeżdża pierwsze danie, później staram się spać. Nie mam swoich pigułek na sen, nie braliśmy leków z uwagi na obawy przed kontrolą w Dubaju. Te kontrole wcale nie były jakieś odmienne od innych, jakie przeszedłem. Myślałem, że pośpię aż do przelotu do zachodniego wybrzeża Australii, jednak nie udało mi się to. Spałem w krótkich odcinkach czasu, może jakieś łącznie 3 godziny, podczas gdy lot przewidziany jest na około 13.
Lądowanie w Brisbane tym kolosem było ultra przyjemne. To jakiś sen? Znowu jesteśmy w Australii… można by tu już zostać. Lotnisko i otoczenie bardzo nijakie, widać portowe dźwigi. Terminal międzynarodowy z kilkoma sklepami i kawiarniami. Buzia mi się śmieje od ucha do ucha, jestem szczęśliwy! Odświeżyliśmy się w toalecie, odskoczyliśmy sklepy. Zawyłem na widok tim tamów (znowu zacznie się szaleństwo), a później australijska mochha. Krótki tu mamy postój, raptem niecałe trzy godziny. Kapelusze, sztyblety… tak, jesteśmy w Australii. Są i osoby o rysach maoryjskich, na liście odlotów Fiji, Papua… to jest klimat.
Ostatni lot. Głównie nad wodą Morza Tasmana. Mam miejsca pod oknem! Jakby los chciał mi powiedzieć - ech Ty nie patrzyłeś przez okno ze strachu 12 lat temu, to teraz sobie pooglądaj. Godzinę przed lotem realizuje swoje marzenie - puszczam na tidalu 3 utwory, które mają dla mnie niesamowite znaczenie:
- Vangelis - I’ll fine my way home
- Dire Straits - going home
i wspólnie z Panią odsłuchaliśmy Evermore - light surround you. Piosenkę tego pierwszego dziewiczego wypadu do NZ. Łezka spłynęła mi po policzku, będzie ich zaraz więcej. Cudowny moment.
20 minut przed ładowaniem widać linię brzegową! Jaka radość. Mocno ośnieżone szczyty lodowca Fox, inne szczyty na zachodzie również w śniegu, lecz im głębiej w wyspę - śniegu jest mniej. Przypomina mi się zeszłoroczne oglądanie Tasmanii z góry, teraz ta sama ekscytacja. Lądowanie w Queenstown wymaga sprawności, lecz nie było problemów, pogoda niemal idealna. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem nie wychodząc jeszcze z samolotu, to ludzie grający w golfa na publicznym małym polu tuż za bramą lotniska. Co za kraj. Wyczekuję na otwarcie drzwi i to uderzenie niesamowitego powietrza….
Jesteśmy w NZ!
Kontrole. Dwa dokumenty wypełniliśmy elektronicznie - Nzeta i Arrival Card. Panie w okienkach uśmiechnięte od ucha do ucha, pytają, czy zmęczeni, zauważają, że nówka paszport, bez pieczątek. Już czujesz, że jesteś w innej galaktyce. Przypomina mi się doświadczenia ludzi w zielonych uniformach w takich samych pomieszczeniach w Warszawie… dramat. Później kontrola podejrzanych towarów. Zadeklarowaliśmy, że mamy sprzęt górski. Reklamy nawołują, by się nie bać, przyznać się co się wwozi, uniknie się kary 400NZD. Wesoła pani podchodzi, wesoło rozmawiamy co mamy, jakie to nowe i czyste. Namiot, stuptuty, buty… buty bardzo dokładnie sprawdzone, niemal każda szczelina w traperze zweryfikowana. Po jakichś 15 minutach jesteśmy wolni. Juhu! No dobrze, to teraz kupić kartę do telefonu. Ale gdzie? Infomracja radzi, by to zrobić w sklepie papierniczym, jest taki na lotnisku. Tam bardzo niemiły koleś coś mruczy pod nosem, że ma startery nieznanego mi prowidera Skinny. Dziękuję. Kupię One, bo taki wybrałem. Idziemy pieszo do hotelu, mamy tam jakieś 15 minut. Już widzę, jak to się wszystko rozrosło, parkingi, budynki, hotele. To nie jest już mała wioska, to kurort z prawdziwego zdarzenia.
Wczekowanie w hotelu przebiegło bardzo sprawnie, chwila oddechu, prysznic, jet lag trzyma, ale chcemy jechać do centrum, koniecznie zobaczyć nasze miasteczko. Przepraszam, to już naprawdę duże miasto. Dojeżdżamy tam busem, w którym kupujemy bilety płacąc gotówką. To jest średniowiecze, niestety. Głowa nam chodzi dookoła karku. Szukamy miejsc nam znanych, jest hotel Sherwood, w którym spaliśmy wtedy, jest sekwoja… wysiadamy i idziemy do centrum. Nie jestem w stanie opisać jak się ekscytuję, wszystko we mnie skacze z radości. Przy pomniku Reesa popłynęła mi pierwsza łza, a przy brzegu Wakatipu… to już było całe morze łez. Nie wytrzymałem wzruszenia… tak długo czekałem na powrót i w końcu się wydarzył. Pani zrozumiała moje milczenie, ale w końcu nie wytrzymała i mówi mi ”czemu nic nie mówisz”… no a jak mam mówić, skoro ryczę ze szczęścia?
Tak minęła nam podróż i pierwszy dzień do ukochanego Queenstown. Przed 22 czasu lokalnego poszliśmy spać i padliśmy kompletnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz