dosłownie. Rano oj oj wszystko bolało. Góry? Jakie góry? Chill, słowacki chill. Do dziś pamiętam, jak poszliśmy na makro w trzeci dzień mikrowczasów, jak poszliśmy na Poprad na sklepy i kawę. Dziś ma być podobnie. "Oni tam" pracują, teamsują, a my - laba. Co za super uczucie. Taka namiastka emerytury. A więc zaczynamy OSW. Wyczytałem dzień wcześniej o wiosce Vlkolínec. To przecież kamieniem rzucić od miejsca, gdzie śpimy. Przejazd przez Rużomberok w poniedziałek - koszmar. Miasto nie dość, że brzydkie, to ciągle rozjeżdżane przez ciężki sprzęt i tiry. No bo autostrad wciąż nie ma. Tunel budują już lata. O ile narzekam na nasze polskie drogi, to nam szybciej idzie budowa autostrad, niż Słowakom jednego tunelu. Ale - do rzeczy. Vlkolínec - podjeżdżamy jadąc wąskimi krętymi ścieżkami. Szeroki duży i pusty parking. Kasa biletowa nieczynna, idziemy. Inaczej sobie to wyobrażałem. Tuż przy parkingu duża grupa Węgrów. Już nawet nie pamiętam jak się tam wkręciłem, chyba tym, że zrobiłem im zdjęcie. Poprosili mnie o zdjęcie, a na koniec jeszcze im zaimponowałem, że znam ich język i powiedziałem "ege szege dre", czyli "na zdrowie". W końcu byłem 5 razy na Węgrzech, raz niemal cały miesiąc wakacji tam spędziłem lata przed tym, zanim bloga zacząłem pisać. Idziemy w górę wioski, stare chałupy imponują. Wiadomo, nie interesują mnie takie rzeczy, ale wtedy w tym dniu, gdy nogi bolą i mentalnie byłem w stanie emerytury - było cudnie. Pusto wszędzie. Świat w poniedziałek o 11.00 wygląda inaczej. Nagle Pani mi mówi - patrz tam, kobieta kosi trawę. I faktycznie, chałupa miała swój backyard, wyszła starsza pani z kosą i kosiła trawę. Skradłem się po cichu i zrobiłem zdjęcia. Całość stanowi uroczy mikroklimat, bez kiczu jak lubię. Nieco drażnią te anteny satelitarne na niektórych chatkach, ale co tam. Warto na pewno pojechać, ale w tygodniu. W weekend i jeszcze w wakacje... to już tam widzę ten ścisk. Spędziliśmy tam dobre 2 godziny. Nic nie musimy dziś. Kolejny przystanek - to Billa w Rużomberoku. Nie mam wciąż mojej King Coli. Jak ją zobaczyłem w sklepie - brałem całą zgrzewkę.
Druga wioska na naszym objeździe, to Martinček. Kto by pomyślał, co to jest? aaaa no właśnie. Ja też nie wiedziałem. Ale ale w moim notatniku widniał wpis - mały biały kościółek na górce, jak wracam z Tatr na wysokości Rużomberoka. No i w końcu nadszedł ten czas, że bez poczucia straty to odnalazłem i pojechaliśmy. Stajemy przy nieczynnym sklepie zdaje się obok urzędu. Już plecak założony, okulary też, bo przecież upał. Podjeżdża samochód, wychodzi gość i mówi, że tu nie wolno stać, bo będzie dostawa do sklepu. Aha, jasne, dzisiaj. Inne auta stoją. Gość mieszkał na przeciwko i widocznie jego hobby jest przeganianie obcych aut. Podjedziemy sobie bliżej kościółka, nie ma sprawy. U podnóża kościółka stoją takie piramidki, to miejsce na przechowywanie ziemniaków. Mam wrażenie, że już nieużywane. To, co zadziało się później było kwintesencją chillowania się. Obok kościółka były ławeczki. Usiedliśmy na nich, otworzyliśmy swoje tablety i w cieniu czytaliśmy przez 3 kwadranse książki. Coś niesamowitego. Zatrzymać się, nie myśleć o niczym, tylko książki. Świetne.
Trzeci przystanek - Valaska Dubova. Bylismy tam dawno temu z PTTK, jak chodziliśmy na Wielki Chocz. Parkujemy, patrzę - trzeba zapłacić 3 EUR. Płacę... a ta wioska to 2 ulice na krzyż i nic tam nie ma. Ale się sfrajerowałem. Wystarczyło przejechać autem i zobaczyć co się dzieje.
Chcieliśmy się jeszcze zatrzymać w Hrustinie, ale nie było sensu. Obiad zjedliśmy w Niedźwiedziu w Węgierskiej Górce. Siedzieliśmy tam sami. Coś pięknego. Podsumowując - cudny dłuższy weekend, górki przechodzone. Nogi bolały z tydzień, ale warto było. Czy w tym roku wrócimy na Fatrę? chyba już nie, nasyciłem się tymi górami, są wysoko na priorytecie Tatry no i odkryte kilka dni temu Jeseniki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz