W kolejnym sklepiku zagrali Bee Gees „Tragedy”... co za moment. W piątek kilka godzin po powrocie idziemy na przesunięty z zeszłego roku koncert Bee Gees. Druga rzecz w innym sklepiku - ogromna małża czy muszla, która łącznie wazy 90kg, kosztuje 4000AUD i na pytanie, czy jest legalne wysłać to poza Australię sprzedawca nabiera mocnych wątpliwości. Piękna rzecz. Piękne jest to miasteczko, o trawnikach, ładzie, porządku już pisałem. Ciężko o kosz na śmieci, ciężko też o śmieci. Nie piję alkoholu, ale sklep Drink Tasmania Tasting House robi wrażenie. Dla mnie dla laika same butelki, ich design, etykiety robią wrażenie. I na koniec pisząc o sklepach - Lafayette on Bridge. W sumie to cały dom przerobiony na sklep, połowa niego to czysty „Christmas Shop” - choinki, bombki, figurki i co tam jeszcze. Nie wytrzymałem i pytam panią, czy oni tak cały rok tym handlują, np. w środku zimy w lipcu i pani potwierdza, część sklepu jest otwarta cały rok… szalone. Piękne! W sumie około 13 wracamy do auta. Robimy jeszcze rundkę honorową wokół miasteczka. Mogę powiedzieć, że 9 lat temu mimo że byliśmy tu 2 razy, to tylko rozeznałem, że takie miasto jest. Dziś je dogłębnie poznałem i jestem nim oczarowany. Wczorajsze Oatlands, Bothwell, Kempton - są cudne, mniej turystyczne, cichutkie, ale to nie ta liga. Richmond nic nie straciło na covidzie i lockdown, ba, jest piękniejsze niż 9 lat temu. Wyjeżdżając z Richmond radio zagrało „Like a prayer” Madonny. Muzyczny dzień.
Jedziemy na wybrzeże, a dokładnie do Seven Mile Beach. Ten sam wzorzec, co ostatnio. Ale w moich starych wpisach wyczytuję znużenie i zmęczenie Tasmanią. Wiem, wtedy lało i miałem dość deszczowej wyspy. Dziś po 26 dniach mam ochotę tu zostać dużo dłużej. Parkujemy przy plaży. Tylko wyszliśmy z auta, stado kaczek do nas podbiegło. Dostają kromkę chleba. Idziemy trasą Seven Mile Beach Track. Widoki na Tiger Bay Head i półwysep Tasmana. Od czasu do czasu pojawia się malutka plaża. Zatrzymujemy przy jednej z nich. Leży tam dziewczyna, relaksuje się. Sama wsłuchując się w morze. Kręcimy się po plaży, robimy zdjęcia. Te pomarańczowe skały… charakterystyczne dla Tasmanii i Bay of Fires, nie dotarliśmy tam teraz. Wpatruję się w przesmyk na Morze Tasmana i Pacyfik prowadzący prosto na południe… co za miejsce, gdzie „Antarktyda” brzmi tak zwyczajnie, jak dla nas Wiedeń. Dziękuję Bogu, że znowu mam zaszczyt i przywilej tu być, w tym niezwykłym zakątku świata. Wspaniała trasa na koniec pobytu. Nie sądziłem, że zrobimy 5km dziś wzdłuż wody. W drodze do Hobart - już ostatniej podczas tego pobytu - co za timing, w radiu puścili „Walk of life” Dire Straits. To są momenty, które zapadają w pamięć.
Po 16 docieramy do naszego lokalu, mamy to samo miejsce w Hobart podczas naszego pobytu. Zatankowaliśmy auto do pełna, bo tak mamy je oddać. Dobrze, że nie trzeba go czyścić. Przez nieco ponad tydzień zrobiliśmy prawie 1500km. Świetnie się sprawdził, to Suzuki Baleno.
W mieszkanku rozpakowujemy obie walizki i obmyślamy jak to zrobić, by nie przekroczyć limitu 23kg, a jednocześnie zmieścić 5kg smakołyków, głównie miodów. Po 18-tej schodzimy do miasta na obiad, do długo oczekiwanego Drunken Admiral. Zamówiłem łososia, dostałem krewetki, ale jak je skosztowałem… odleciałem. Kosmos. Pani też ma krewetki, inaczej przyrządzone, drugi kosmos. Sorry steki, sorry żebra, to właśnie to danie zajmuje pierwsze miejsce na mojej prywatnej liście obiadów. Genialna kuchnia. Na porcie dzwonimy do Rodziców wpatrując się w gigantyczny statek wycieczkowy, który zawitał do Hobart. Co za kolos. Idąc portem ciągle się dziwię, jak mogłem napisać 9 lat temu, że to miasto mnie nie zachwyca? Jest fantastyczne! No tak, zmieniam się.
Jutro ostatni pełny dzień w Hobart. O 3 nad ranem wyjeżdżamy na lotnisko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz