Prognozy na metservice.com mówiły, że do 14-tej ma być ładnie, później deszcze, obfite. A co znaczy obfite, już mieliśmy okazje poznać i doświadczyć, lepiej nie być w terenie w tym czasie. Co robić? Patrzę na nasz plan, na listę rezerwową. Inland Pack Track, to trasa na dwa dni, mieliśmy ja robić, ale nie zrobimy z dwóch względów, raz - pogoda, dwa - kilkanaście miesięcy temu przeszedł huragan, powalił mnóstwo drzew, do dziś ta trasa nie jest uporządkowana, wiec są tylko kawałki, które można przejść w jeden dzień. W lokalnej prasie wyczytałem, że przygotowują kolejny Great Walk, ma nazywać się Pike29 i przechodzić właśnie przez - zapomniany przez świat Nowej Zelandii i Park Narodowy Paparoa. Co dziś zatem? Point Elizabeth Walk. To wybrałem z mojej listy na onenote. 3-godzinna trasa wzdłuż wybrzeża. Przyznaję, sporo tego wybrzeża już mamy, ale spróbujmy. Jedziemy na południe do maleńkiej wioski Rapahoe, gdzie jeszcze mniejszy znak wskazuje, gdzie skręcić, by rozpocząć ten short walk. Nic specjalnego, wąska trasa przez mały busz. Jeden lookout, drugi, a my idziemy. Dzięki mapmyhike wiem, gdzie jesteśmy i ile zrobiliśmy już. Coś mi nie gra. Idą dwie lokalki, zagaduję gdzie jesteśmy, co i jak. Skąd jesteś ? - pyta. Z Polski, dlatego nie wiem, gdzie jestem - odpowiadam dumnie i z uśmiechem. Przeszliśmy Elizabeth Point, to punkt widokowy, na którym byliśmy, a był on nieopisany. W sumie dobry spacer na parę godzin. Co dalej ? Greymouth. Pani nie może się doczekać. Od miesięcy czyta książki Sary Lark, wraz z jej bohaterkami podróżuje po Wyspie Południowej i zaskakuje mnie swoją znajomością tutejszych miejscowości i historii. Jesteśmy w Greymouth. Mam coś takiego, że czy to w hotelu, czy to w miejscowości pierwsze wrażenie jest dla mnie bardzo istotne. Uuuuu to tutaj jest beznadziejnie. Naprawdę. Małe smutne miasteczko. Ani turystów, ani atrakcji, jedynie spokojnie żyjący lokalsi. Doświadczenie mnie uczy, że jak na głównej ulicy miasta są puste lokale do wynajęcia, to dobrze w mieście nie ma, a tu są takie lokale. Świecą pustkami. Poza tym ludzie, jak tu wszędzie, bardzo mili. Upatrujemy sobie kawiarnię, tam siadamy i pijemy w końcu normalną, ba bardzo dobrą kawę, nie to co wczoraj. Później zakupy w countdown, tutejsze Tesco. Ulewa. I to jaka, tak jak zapowiadali. Wieczorem odpoczynek, tym razem padło na Gliniarza i Prokuratora, serial w sam raz na urlop. Książek czytam mnóstwo, pewnie dzięki temu, że mam ograniczony internet. Nie wszędzie on jest i to w takim zakresie, jaki znamy w Polsce. Lokale, hotele i hostele chwalą się, że u nich jest wifi, ale w praktyce jest tak, że jest to darmowe 30 minut o niskiej prędkości, choć do maili starcza, albo płatne kilka dolarów za ileś tam danych. Szału nie ma. Wysyłam maile, sprawdzam pogodę i wracam do książek.
Jeszcze jedno - kiwi chodzą boso, dużo i często. Jak idą zatankować auto. Wychodzą z niego boso. Idą na zakupy do super marketu, chodzą po nim boso. Widziałem już to 4 lata temu w Queenstown, nic się od tego czasu nie zmieniło. Mnie to pasuje.
No i na koniec chyba hit tej ekspedycji, idziemy z wózkiem do kasy, jak to przy kasie w markecie, mnóstwo pierdół, jakieś gumy, napoje, itp. A tu patrzę - uwaga to jest hit - kalendarz adwentowy Star Wars!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz