Spałem źle, ale to pewnie raise fiber, miałem smutny sen. Nastrój mam marny, Mama na badaniach, my lecimy, więc wiadomo, myśli uciekają. Po śniadaniu ostatnie pakowanie, walizki zostawiamy w recepcji, a my Uber i do centrum. A dokładnie na promenadę. Tam pustawo, turystów brak, lokalsi biegają, można pospacerować. Imponuje mi uśmiechnięta starsza pani, w kapelusiku, kijkami z trudem, ale idzie i jeszcze uśmiecha się do nas. Mamy okazję obejrzeć stadion z bliska. Później waterfront, tutaj turystów już więcej. Szukamy jakiegoś miejsca na kawę, ale nic nam nie leży. Fajny spacer po Kapsztadzie, kiedy za moment odlatujemy, mamy zrobione jakieś 95% planu, pogoda dopisuje, kolana odczuwają trudy górskich przejść. Przypadkiem znajdujemy stoisko z fotografiami z safari. No… byliśmy na Safari, ale takich zdjęć nie mam, niestety. Postanawiamy, że kawę wypijemy w Gardens, obok naszego lokalu. Dobra mocha z widokiem na Góry Stołowe. Jak to zleciało? Przed chwilą były mi obce, a tu proszę, już odjazd. Czas leci, ale spożytkowaliśmy go naprawdę dobrze, nudy nie było. W aucie odkryliśmy, że w 3 tygodnie zrobiliśmy 2400km. Dziennie ponad 100, sporo. Przebraliśmy się w willi, pożegnaliśmy z właścicielką i w drogę, ostatnia przejażdżka naszą Kia. Kilkanaście km do lotniska, ale są spore korki, jest 13.00. Jak to mówią, to najniebezpieczniejszy kawałek podróży, ale chyba nie mogłem sobie wymarzyć bezpieczniejszej przeprawy 20km/h, bo mniej więcej tak przemieszczaliśmy się. Oddaliśmy auto bez problemów, jeszcze je w Robertson umyliśmy, bo było za brudne, jak na nasze standardy. Dojazd do lotniska do miejsca zwrotu samochodów jest bardzo poukładany. Na jezdni już po zjeździe z N2 pisze “car rentals returns”, za rączkę jesteśmy prowadzeni do parkingu.
Lubimy na lotnisku znaleźć sobie ustronne miejsce, ja wówczas medytuję albo piszę na bloga, a Pani czyta książkę. Tutaj tak samo. Jeszcze ostatnie sprawdzenie bagaży i idziemy je nadać. Lecimy do Krakowa i tam odbierzemy walizki. Pani przy komputerze 2 razy pytała dokąd lecimy, hmm myślałem, że tam to wszystko pisze. Zanim przejdziemy kontrolę, jeszcze wypijemy ostatnie zapasy wody.
Jest właśnie 2 przed 16.00.
Wylot był niemal punktualnie o 18.20. Samolot rozpędzał się, lekko wzniósł, spojrzalem przez okno, gdybym tylko mógł przez nie wyciągnąć aparat… zachodzące słońce rozzłociło okolice, promienie spadały prze góry Stołowe i Lion's Head. Cudowny widok, powiedziałem wówczas “do zobaczenia Afryko”.
Plan na ten lot miałem dość prosty, nad Botswaną spać, obudzić się w okolicach Omanu. Ciekawostką był fakt, że kapitanem był Polak. Lecimy nad Johannesburg, zanim zaczyna telepać, obsługa szybko podaje kolację i jeszcze szybciej ją zabiera. Ciężko dziś znoszę turbulencje. Wlecieliśmy nad Mozambik, tam nadal turbulencje, gdzie tuż obok Malawi moja tabletka szczęścia zaczęła działać. Kilka razy się budziłem na krótko, ale na dobre wstałem nad samym końcem Somalii. Całkiem nieźle, 4 godziny. Jak tylko się wybudziłem, podali śniadanie. Czytam na przemian Jima Rossa i Agathę Christie “Po pogrzebie”. Niesamowicie mnie uspokaja klimat jej książek.
Dubaj - mamy tu niecałe 2 godziny na przesiadkę. Wychodzimy z samolotu, czekamy na autobus, jest 6 rano, upał i parno. Autobus jedzie długo, później długi spacer do kontroli, pod bramki. Jesteśmy pod bramkami, jest otwarta. Pani do toalety i powtórka z historii - tam już boarding, a jej nie ma i nie ma. Zdążyliśmy. 5 razy sprawdzają boarding pasy, co robi się męczące. Tyle z Dubaju, raptem jedną koszulkę obadałem, nie ma na nic czasu. Nie mówiąc o toalecie lub napełnieniu wody. Coraz częściej transfery lotniskowe są rutynowe, bo szybkie, bo już tyle razy to przechodziłem.
Siedzimy w samolocie, czekamy na pozwolenie na start, klima działa z opóźnieniem. Pocę się, jest gorąco.
No dobrze, jak zatem było? Warto podsumować 3 tygodnie w RPA. Na papierze wydawało mi się, że mało trekkingowy wyjazd. W sumie poszliśmy 2 razy na 2 dni w góry, 3 wypady jednodniowe, które były wyczerpujące - Góry Stołowe, podejście pod Towerkop i Oliwienberg. Do tego płaskie hikingi po przylądkach Dobrej Nadziei i Igielnym. Co na 21 dni daje 9 dni chodzenia. Nie tak źle. Ostatnio z tak obolałymi kolanami wracałem z Korsyki wieki temu. Cały pobyt był bezgotówkowy, co jest dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Podczas 2400 przejechanych kilometrów nie widzieliśmy żadnego, totalnie żadnego wypadku samochodowego, w rozumieniu zderzenia. Awarie były. Żadnej kontroli policji, choć jej jest dużo w miasteczkach i bardzo dobrze. Ludzie jak zawsze przemili, w Polsce rzadko takich widuję. Cieszy duża ilość budów, remontów, co daje pracę. Po 7 latach widzę pozytywną zmianę, nie ogromną, ale zmianę na plus. Czuję się tam dobrze i bezpiecznie, uwielbiam Checkers i tamtejszą kuchnię.
To był udany pobyt, choć wiadomo nie można porównywać go z Antypodami, tam płaczę, jak odjeżdżam. Tęsknić za RPA nie będę, choć jest tam jeszcze po co wracać.