Pani rano miała gorączkę. Rezygnujemy z wyjścia w góry. Rano na śniadanie, później do łóżka. Słuchamy Porannej Manny, smutna jakaś taka, słabo z patronami. Później 357, z goła odmienny przekaz. Około południa Pani mówi, że jest lepiej, chodźmy na spacer. Przeszliśmy Canillo, gdzie mieszkamy. Nuda. Na ulicy betoniarki i Porsche. O dobrą kawę trudno. Jedziemy w uroczy zakątek, który jeszcze jest zielony, nie ma tyle ludzie - dolina La Coma. Pani ciśnie w góry aż miło, ale trzeba uważać. Nagle pod drzewem znajdujemy telefon. Spotify uruchomione, powiadomienia z whats app. Pewnie zgubiła go dziewczyna, która nas mijała. Zostawiamy na widocznym miejscu. Jak będziemy schodzić i nikt go nie znajdzie, weźmiemy, odbierzemy jak będą dzwonić i oddamy. Usiedliśmy na trawie, chill. 3 dziewczyny schodzą z góry, już na migi pokazują telefon. Powiedziałem gdzie go znajdą i znalazły. Fajnie, że mogłem pomóc.
Pobyczyliśmy się na łące, słońce wyszło. Uznaliśmy, że zwiedzimy jeszcze Soldeu… wymarłe miasto. Kilka budów, wciskają hotele gdzie się da, ani jednej otwartej restauracji. Miasteczko na sezon zimowy. Jedziemy do Canillo, czas coś zjeść… jaaaasne, wszystko otwarte od 19 lub 20. Pijemy kawę, głodni wracamy do hotelu, pakujemy walizki z obawą, że przekroczymy limit wagi - wiadomo, miody i inne rarytaski. Po 19 schodzimy do miasta, jemy obiad i z powrotem do hotelu.
Andora nie leży mi totalnie, gdybyśmy więcej czasu w górach spędzali, to nie miałbym tak złego odczucia, ale do przeszkadzającej mi betonozy dochodzą te godziny z obiadami, to dla mnie duży minus Francjo, jutro wracamy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz