Pani gorzej się czuje, lekka gorączka się pojawiła. Schodzimy na śniadanie, proste, górę, sycące. Wracamy do pokoju, patrzymy na mapę, a ja na Panią. Nie naciskam, zdrowie najważniejsze. Szukamy jakichś prostych płaskich tras, kombinujemy jak koń pod górkę. W końcu uznajemy - idziemy na przełęcz Port de Venasque. Jak będzie gorzej, wracamy.
Nie było gorzej, tylko lepiej. Tabletki na gardło, hiszpańskie ze wczoraj, pomagają. Jest słonecznie, bez chmur, ciepło, ale wietrznie. Idziemy wolno pod górę. Ja nie jestem robot, też czuję zmęczenie, ale psychicznie dobrze by było wejść na szczyt. Wiem, nie wolno mi naciskać, Pani decyduje kiedy odwrót. Na dole, przy drodze znak mówi 2h15 na szczyt. Chyba dla biegaczy. Po 2 godzinach dochodzimy na przełęcz. Widoki cudne. Masyw Maladety i część francuska. Ciekawe, już kroki za granicą po stronie francuskiej zimno, wieje, nieco niżej po stronie hiszpańskiej - ciepło. Siadamy, pijemy herbatę. Otwieramy puszkę z krabem pacyficznym… ale śmierdzi, ohydnie smakuje… kupiliśmy z ciekawości. Smród jak w najgorszej dziurze nad morzem w RPA, jaki znam. Zgryźliśmy bagietką. Wspaniale się siedzi na słońcu. Kilka osób przeszło. Cisza. Myślimy co dalej. Pani mówi, że ibuprofen pomaga, lepiej się czuje - idziemy na szczyt. Ok, ale jak tylko będzie gorzej, wracamy. Nie było. Była chwila zawahania, jak skały się pojawiły. Tylko chwila, później szliśmy dobrze do góry. Nawet łańcuch był w pewnym momencie. 2700 metrów to już coś w Pirenejach, trudniej się oddycha, widać sporo szczytów, widać Luchon po drugiej stronie. Pico zdobyte, bardzo się cieszymy, Pani dała radę. Chwilę posiedzieliśmy, był zasięg, więc whats app do Rodziców. Przyszła grupa z Anglii, pan przewodnik docenił mój Angielski, nie to co Francuzi - dodał. Ale miło. Zejście zajęło nam dwie godziny, które bardzo szybko zleciały.
Świetna trasa, piękny dzień. Jutro żegnamy Hiszpanię, piękną trasą ją pożegnaliśmy. Wkraczamy do Andory.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz