Idziemy na trasę. Pierwotnie chcieliśmy dojść do chaty Bothashoek oddalonej od przełęczy o 10km, ale pomiar nam pokazał, że idziemy 2km/h. Wolniej, niż zwykle. Wiał silny wiatr, było bardzo ciepło, ale po ścieżce usłanej kamieniami nie dało się iść szybciej. Co robimy? Po 3 godzinach marszu uznaliśmy, że nie ma co biegać po tych górach, wejdziemy na najwyższy szczyt w okolicy - Oliewenberg, spędzimy tam czas i powoli będziemy wracać. Góra Oliwna… jakże wymowne to w kontekście tego, co stało się później. Góry trudne, surowe, monotonne. Ciągną się kilometrami. Jak przestanie wiać, czuć ponad 30 stopniowy upał, ale odbiera się go inaczej, bo jest inny klimat i powietrze, niż w Polsce. Mieliśmy ze sobą ponad 6 litrów wody i większość wypiliśmy. Około 16.40 zeszliśmy na przełęcz, która nadal była pusta. Jakieś kilka minut później przyjechał John.
Powrót, który miał trwać 40 minut, rozciągnął się do półtorej godziny. Rekolekcje życia. Tak to nazwałem, miałem kilka takich, ale to, co usłyszałem od Johna… Nie jestem w stanie opisać wszystkiego, nie zapamiętałem zapewne wszystkiego, ba, nie zrozumiałem wszystkiego, gdyż ten 78-letni mężczyzna mówił z wyraźnym afrykanerskim akcentem po angielsku. Ale co mówił… opowiedział najpierw cały swój życiorys, mówił o tym co dzieje się w RPA, o tym co widzi co robi rząd, co robią, a raczej czego nie robią czarnoskórzy mieszkańcy kraju i emigranci z innych afrykańskich krajów. W pewnym momencie przytoczył spotkanie z pewnym amerykańskim motocyklistą, któremu zespół się motor na przełęczy. Zapytał go wtedy w co wierzy. W „nothing” usłyszał. Co będzie po Twojej śmierci? Też usłyszał „nothing”. I ta historia otworzyła mu furtkę do opowieści o sensie życia, o świecie, jaki Bóg stworzył, o tym, że wszystko ma swój sens, że nie jest bez przyczyny. Opowiadał, czego nauczył się od Buszmenów. „Trzeba widzieć, nie patrzeć” wciąż rezonuje w moje głowie, gdy staliśmy w kanionie przed rzeką, która mieliśmy przejechać. W końcu nastąpił ostatni kulminacyjny akt - a teraz Wam pokażę, gdzie spędzę wieczność. Zjechał z drogi w małą zatoczkę, którą znaliśmy ze wczorajszego dnia, bo też tam zawitaliśmy. Wówczas patrzeliśmy, lecz nie widzieliśmy. To miejsce dla niego jest wyjątkowe. Jesteśmy otoczeni pionowymi skalnymi ścianami, których ręka ludzka nie dotknęła. Zna je od dzieciństwa. Jedna ze ścian to dno prehistorycznego oceanu, którego głębokość sięgała 1.6km. Mówił dużo, mówił mądrze i pięknie, w końcu powiedział:
Jak umrę, tutaj mają być zakopane moje prochy, tutaj za mnie mają wypić whisky, tutaj chcę być na zawsze. Nigdy nie patrzyłem na ludzi ani z góry, ani z dołu. Wszyscy są dla mnie równi, nie próbuję nikogo zmieniać, bo i tak tego nie zrobię, tylko cieszyć się tym, co mam, co Bóg stworzył. Jestem szczęśliwym człowiekiem, mam wszystko, co mi trzeba, a nie trzeba mi wiele. Żyję w miejscu, które kocham i znam od małego.
Pewnie się powtórzę - to jest kwintesencja podróży. Spotkania z takimi ludźmi, które - jak wierzę - nie są przypadkowe. Ludzi, których w Polsce, w Europie nie znajduję, a podróżuję jak widać po blogu w Polsce sporo. Znajduję takich ludzi na krańcach świata, „u siebie na Antypodach”, czy tu w RPA. Coraz bardziej ludzie i ich kultura fascynują mnie w podróżach niż kolejne szczyty, które zdobywamy. Coś w tym jest niezwykłego. Niewiele mówiłem, zadałem kilka pytań, głównie przytakiwałem. Czułem się tak mały, że aż głupio mi się było odezwać. Ja wiem, to nie wrażenie, to pewność, że spotkaliśmy dziś wielkiego człowieka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz