Jedziemy najpierw do George, tam mam pewien sklep, a raczej warsztat - robią artystyczne czaszki zwierząt. Czaszki są prawdziwe, ale cały malunek, kolorki - już wg życzenia. Upatrzyłem sobie ten warsztat i chciałem pogadać, zanim zamówię. Później kawa w Plato Coffee, wyborna moccha. Zwykle taką piję, a w domu wiadomo - drip.
Kolejny przystanek - Oudtshoorn, miasto nijakie z mnóstwem wojaków, chyba uczniów, mają tam jakiś ośrodek wojskowy. Potwierdza mi się, że podczas przygotowań nic specjalnego tu nie znalazłem. Tankujemy. Pytam pracownika odruchowo „how are you”, ale odpowiedź była genialna, że muszę ją zacytować „too young to complain”. Piękne. Wczoraj na Tenikwa usłyszałem kolejne kapitalne hasło „from nothing to something”.
Jedziemy na przełęcz Swartberg, szuter, który jest często publikowany na YouTube. Od pierwszego wjazdu na te drogę czuję się bardzo dobrze. Tak mam. Niespodzianka - na tej drodze dziś rozgrywany jest „rajd” rowerowy. Pan zatrzymał, poinformował co się dzieje, że będą rowery do góry i na dół. Co kawałek stoi osoba z flagą i ostrzega jadących w obu kierunkach co się dzieje, jest samochód lekarski, jest obsługa trasy, lepszego towarzystwa w środku niczego nie można sobie wyobrazić. Co ciekawe - kolarze i kolarki to nie są młodzi ludzie, odnoszę wrażenie, że to rajd dla emerytów. Naprawdę ludzie na oko około 60-tki cisną jakieś 10km po szutrze hen do góry. Co za piękny widok. Niektórzy mimo zmęczenia machają nam, pozdrawiają, ustępują miejsca, uśmiechają się… to jest to, coraz większy czynnik w wyjazdach dla mnie odgrywa kultura, z którą chcę się zetknąć. Przełęcz. Kolarze się cieszą, bo mają z czego, my też. Widoki są niesamowite. Auto pokazuje 30 stopni, tutaj przyjemnie chłodno, wieje wiatr. Świetny klimat. Zjazd… już nie jest taki łatwy, gorsza i węższa droga. Pierwszeństwo mają wjeżdżający. Pani się stresuje. Widoki - niezwykłe. Są jeszcze miejsca, które mnie zaskoczą mile. Początkowo myślałem, że teren surowy podobny do Albanii, no trochę, ale ogrom i głębokość kanionów, odgłosy ptaków i zapach - wyjątkowy. Poezja. No i wjazd do Prince Albert. Ten dzień i jutrzejszy to były dla mnie najbardziej wyczekiwane dni. Chciałem doświadczyć życia w Karoo. Trochę już miałem z Ladismith, ale tutaj… bajka. Znowu, uderzające podobieństwo do Australii. I choć nie byłem na typowym outbacku, czuć klimat odmienności. Małe domki, z przełomu 19 i 20 wieku, charakterystyczne białe ściany, małe ogródki, jedna droga, restauracje tu i tam. Mówię Pani - nie jedziemy wg planu na kozią górkę, pochodźmy po wiosce, zobaczmy jak tu się żyje. Właścicielka, gdzie mieszkamy, przemiła, pochwaliła się swoim sklepem z antykami, lodami w cytrynie i załatwiła nam gościa, który podrzuci nas na przełęcz, gdzie zaczniemy trekking. Biorę aparat i idziemy w „miasteczko”. Upał zelżał, pijemy kawę w Lazy Lizard, wchodzimy w boczne uliczki, bo tam jest prawdziwe życie, obiad jemy na drugim końcu wioski. Jak na razie - najlepsze miejsce podczas tego pobytu.
A jakie wrażenia po Garden Route? Hmm dla mnie przereklamowane, ustawione pod turystów. Mało afrykańskie, czyli jakie? No właśnie. Jako droga, N2 - w remoncie, i dobrze. Atrakcje? Mnóstwo, zobaczyłem mały fragment i mi wystarczy, szukam czegoś innego, „natywnego”. Cieszy mnie ogrom inwestycji, cieszą mnie ludzie, którzy idą wzdłuż autostrady i zbierają śmieci. Można! Mam wrażenie, że im bardziej w stronę Port Elizabeth, tym szybciej wróci natywny charakter miejsc, ale to za daleko podczas naszego pobytu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz