Dziś te słowa nabrały prawdziwego znaczenia.
Trekking zarezerwowałem dawno temu przez internet, kilka wymian maili z osobą z Parku Narodowego i mieliśmy zaklepane. Poszło gładko, płatność była kartą. Filmów na YouTube o tej trasie jest trochę, więc jako takie wyobrażenie mieliśmy - coastal walk, czyli wybrzeżem, są drabinki, są łańcuchy, ok, znamy to, idziemy. Najpierw krótka odprawa w biurze przy starcie trekkingu. Pani opowiedziała ile się idzie, jak trasa wygląda, dała mapę, wypełniłem niezbędne formularze i w drogę. Ruszamy jak sipi deszcz, ale tylko weszliśmy do lasu, zrobiła się piękna pogoda. Lasem idzie się jakieś 9 do 10km, tak zapamiętałem. Las, jak to las, dziki, mało zwierząt, ptaki ładnie śpiewają, trzeba uważać na cienkie gałęzie z długimi kolcami. Wreszcie wychodzimy na urwisko skalne, patrzymy na ocean i już widać, którędy wiedzie ścieżka. Najpierw strome zejście, nie jest jakoś super dobrze przygotowane. Trochę schodów, ułożonych luźno kamieni i tyle. Zeszliśmy.
Kilkaset metrów dalej zaczyna się prawdziwa przygoda. Widać łańcuchy, które same w sobie nie robią wrażenia, no bo tyle razy się szło z łańcuchami. Ale… tu jest inaczej. Łańcuchy wiszą na skale, na nogi jest półeczka może kilkanaście centymetrów, później przepaść mała, bo może 10 metrów, tylko że niżej szaleje ocean. Uderzenia fal sięgają stóp. Najpierw trzeba wejść na półkę skalną, która ma dobrych 3-4 metrów. Wchodzę pierwszy bez plecaka, Pani podaje mi go później, jak już stoję. Idę pierwszy… zrobiłem może krok i stanąłem… fale biją pod nogami, spojrzałem w dół, ocean szaleje. Łańcuch mokry, Pani mówiła coś, bym się go trzymał. Trzeba zrobić kolejny krok. Po co mi to było? Wszystko dzieje się w ułamkach sekund, przypominają mi się słowa Beara Gryllsa - 3 punkty podparcia. Trzymasz się i idziesz. Później zaczynam się modlić. Tak, dopadł mnie strach, jakiego nie znałem nigdy wcześniej. Zrobiłem może kolejne dwa kroki, zerkam w lewo, Pani stoi i filmuje, też wyciągnąłem kamerę, a co? Będą ujęcia. Mówię kręcąc telefonem, że się boję, że mam stracha, chyba to nawet jest jakaś forma terapii? Schowałem telefon, idę dalej, Pani znikła mi z oczu. Idę, to za mocne słowo. Robię postępy rzędu kilkunastu centymetrów. Nagle łańcuch się kończy, „to dobry znak” - myślę sobie „kończy się to gówno”. Faktycznie, miejsca na nogi było teraz może 30cm. Czekam na Panią, nie ma jej i nie ma. Słyszę pisk, o rany… to fala tak uderzyła, że ją wystraszyła, ale idzie. Dotarła. Uff… bardzo się bałem. Przed nami jeszcze jeden kawałek - z drabinkami. Stoisz nad przepaścią, w dole uderzają fale oceanu, trzeba wziąć duży krok, aby drugą nogą przejść szczelinę, a później wspiąć się na śliski kawałek drabinki. Jak noga ujedzie… przeszedłem, ale czego nauczyłem się, to moje. Wymodliłem też. Szybkie i mocne rekolekcje.
Kolejne kawałki nie są już tak trudne, ale meczące, bo idzie się po dużych głazach skalnych. No i podejście do chaty. Górka ma 150 metrów przewyższenia i idzie się niemal pionowo. Siedem godzin w nogach, strach już zszedł, mam dość wszystkiego, chciałbym już usiąść w chacie i napić się herbaty. Jest upalnie, w końcu! Dochodzimy do chaty, ładna, zadbana, dwa duże pokoje po 6 łóżek. Jest jedna para, chyba z Holandii i my. Znowu w chacie! Rutyna - najpierw woda, dezynfekcja, gotowanie, później mycie się, po herbacie obiad, na tyle, ile sobie możemy pozwolić i spać. Nie ma tu w RPA jedzenia typowego na trekking - liofilizowanego. Mamy zwykłe kubki z makaronem do zalania wrzątkiem, ale do tego mamy kawałki wołowiny, żółty ser, więc z głodu nie umrzemy. Herbata smakuje wybornie, Pani jeszcze wzięła „kawę” w saszetkach, też smakuje cudnie.
Doszliśmy, czuję się wspaniale, nic na, się nie stało. Co jutro? Nie wiem. Mamy dwie opcje: iść lasem do auta lub wybrzeżem z fajerwerkami na łańcuchach.
O 18 jest już zimno, o 19 ciemno. 19.31 leżę w swojej pryczy, Pani pode mną w swojej leżance, kończę pisać ten tekst na bloga, zaraz wracam do czytania. Kończę „Samotny dom” Christie, a jakże, Poirot musi być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz