Dziś generalne zmęczenie. Leniwy dzień. Boli wszystko, w góry już nie ruszymy. Spakowaliśmy się w Kinloch po śniadaniu i wyjeżdżamy. Ale ruszyło... strasznie smutno się rozstać. Znałem Kinloch, że tam za Alfredem... ale teraz jakbym tu zapuścił korzenie przez te 5 dni w Kinloch i 5 dni na Greenstone. Bardzo smutno. Odjeżdżamy powoli, fotografujemy łubin, a kije zostawiamy przy wejściu na Glacier Burn. Next time... Niczym bokser zostawia rękawice ringu, piłkarz wiesza buty na kołku, my kładziemy nasze naturalne kije... do czasu. Powrót w te rejony jest realny. Jedziemy do Glenorchy. Idziemy na kawę. A tam Australijska starsza para zagadała Holendrów. Jak to Australijczycy, lubią rozmawiać. Choć sam jestem aspołeczny, strasznie mi się to podoba w nich i sam przystaję do rozmowy. Spotykamy Polaków, nawet zagadujemy. Mieszkają w Sydney, więc mają tu rzut beretem. Idziemy krótką trasą Glenorchy Lagoon Walk.
Najważniejsze i najbardziej wzruszające miało się wydarzyć w Queenstown. Nie zapomnę tej chwili do końca życia. Siadamy w pubie, zamawiamy obiad... i w tej samej chwili z głośników poleciała ta sama piosenka, którą grali do znudzenia 12 lat temu, którą właśnie utożsamiamy z tym miejscem! Gdybym to ja znał tytuł... nie doszukałem się. Ale jakby było mało wzruszeń, tak jeszcze teraz - jakby na zawołanie grają tę piosenkę. Co za dzień!
Jedziemy do Arrowtown, mieszkamy w domku w stylu kolonialnym, co za mieszkanie, co za miejsce! Jedziemy na wieczorny spacer po Arrowtown, strasznie chciałem w okolicach nocować. Domek przypomina nam Tasmanię i RPA. Pakujemy się wstępnie z podziałem na bagaż podręczny i nadany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz