Pierwszy - Eaglehawk Neck, czyli zatoka piratów. Gdzieś wyczytałem, że jak działało tutaj więzienie w Port Arthur, to kontrola stała tylko na tym wąskim kawałku ziemi. Świetnie to sobie przemyśleli - jak już komuś udało się uciec z więzienia to nie miał wiele opcji - wodą, jasne, proszę bardzo, nie dopłynie. W tutejszym buszu przeżyć? Nie ma szans. Albo żmija ukąsi, albo umrze z głodu lub zimna i do tego jeszcze się poharata o ostre krzewy. Lądem? Jasne, ale tylko jest jedna droga na wyspę - przez właśnie Eaglehawk Neck. To kolejny come back. Idziemy zobaczyć formacje skalne, charakteryzujące się równymi kwadratami wyrzeźbionymi przez wodę. Wiemy, gdzie zejść, a tam nie zajeżdżają autokary z Azjatami (a już krążą o tej porze).
Drugi takt - jedziemy wg plany w stronę Lime Bay State Reserve na północno-zachodnim krańcu wyspy. Aż tu nagle… znowu retrospekcja… w Taranna pojawia się Unzoo. No tak! Jak wracaliśmy wtedy z Cape Raoul to to schronisko dla diabłów było zamknięte. A teraz szyld „we are open”. Nie ma dyskusji. Na recepcji miła pani, mówię jej, że po 9 latach tu wracam, by zobaczyć diabły. A ona mi na to, że przez 40 lat tu jest. Zna się na rzeczy i zwierzętach. Unzoo, czyli praktycznie wolny wybieg dla zwierząt. Prawie wszystkich, poza diabłami. One są strzeżone i mogą ludziom wyrządzić krzywdę i vice versa. Pora jest idealna, o 12.15 będzie przewodnik opowiadał i karmił diabły. Nie sądziłem, że są one tak duże. Ten ich charakterystyczny dźwięk wydają w nocy. Cały półwysep jest wolny od wirusa, który zabija te zwierzęta. Spędzamy w Unzoo dobre 2 godziny, są kangury, wallaby, papugi. Świetny teren, warto tu zajrzeć. Około 15 wczekowujemy się w naszej villa, jak to tu nazywają. Świetny lokal, który ma swoją cenę. Co robimy? Na Lime Bay już nie zdążymy. Rzut oka na mapę… obok nas jest Mount Brown Track. Między Cape Raoul a Three Capes Track. Idziemy.
Trzeci takt - Mount Brown Track
Podjeżdżamy przy Remarkable Cave i już widzę magię. Na początku myślałem, że ten wysunięty cypel to Three Capes Track, a to jednak Cape Raoul. Prosty i duży parking, zatoka i ten widok. Genialny. Słońce do tego wspaniałe doświetla okolice. Idziemy na Mount Brown. Ma ona ledwie 160m n.p.m. Lecz nie o wysokość tu chodzi. Szeroka wydaje się nowa ścieżka wciska się między dwie legendy - właśnie Cape Raoul i Three Capes Track. Co za miejsce… Idzie się wśród niskiej roślinności. Bujnej, pachnącej, kwitnącej. Jest magicznie. Nie potrafię opisać kolorów i zapachów. Wiem, że w Hobart wichura szaleje, a tu - przyjemnie ciepło. Patrzę na południe - tam już tylko jest Antarktyda. Co za uczucie! Jednak dla osób mieszkających w Hobart hasło „Antarktyda” nie wywołuje emocji. Na plakatach w mieście widnieje hasło „brama do Antarktydy”. Już blisko stąd. Na szlaku nie ma nikogo. Jeśli wierzyć książce rejestracji turystów, to ostatnia osoba, która weszła na Brown zrobiła to tydzień temu. Na szczyt idzie się długo płasko, później jest skrzyżowanie - 10 minut do plaży Crescent, albo godzina na szczyt. I tu już wieje solidnie. Zrobiliśmy to zdecydowanie szybciej. Podobnie, jak na innych szczytach w Tasmanii, jest tu metalowy charakterystyczny słup. Na szczycie nie jesteśmy za długo, bo zimno, wieje i ciemna chmura nadciąga. Nie mogę się napatrzeć na Raoul, na roślinność, czekam na dobre światło i robię zdjęcia.
Tak nam minął trzeci dzień na wyspie. Wyjazd na Overland Track zbliża się wielkimi krokami. Jest forma. A my zostajemy na półwyspie i jutro, jak pogoda pozwoli, kolejna trasa na klifach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz