Rano jajecznica, co by nas długo trzymało. Przed lotem mało jem. Jest 8, piękne słońce. Pani jeszcze krząta się po kuchni, ja leżę w salonie i patrzę na wielką mapę świata, która wisi nade mną. Zerkam na małą plamkę na jej prawy końcu, tam „zaraz” będę. Nie do pomyślenia, a jednak. Ten dzień jest dzisiaj. Później chodzę po mieszkaniu tu i tam, Pani jeszcze ogarnia bagaże. Lubi się pakować, bez dwóch zdań. Ważymy walizki, ponad 23kg, przepakowujemy, jeszcze ostatnie szlify choć i tak na lotnisku zważymy.
Stojąc w przedpokoju zauważam, że jestem dokładnie tak samo ubrany, jak 9 lat temu lecąc pierwszy raz na Tasmanię. Lubię taką powtarzalność. Ten sam pomarańczowy polar, dziś ma naszywkę Nowej Zelandii, te same spodnie „lotnicze”, t-shirt i ten sam zegarek, którego wyciągnąłem z szuflady na okoliczność wylotu.
O 10.40 wyszliśmy z domu, licznik zaczął odmierzać czas. Uber przyjechał po kilku minutach. Do małej Fabii wpakowaliśmy 2 nasze walizki, zaś plecaki wzięliśmy na kolana. Miły gościu z kierowcy. Podglądam świat w środowe przedpołudnie. Kiedy ja zwykle na Teamsach, to świat czymś żyje…. Mijam mój kościół, przy budującym się obok domu coś się zaczęło dziać. Mijam swojego fryzjera, widzę go stojącego nad klientem - nie ma łatwej roboty, fajnie go było zobaczyć. Mijam swój park, który dziś przy takim słońcu mieni się kolorami jesieni. Przejeżdżam także obok miejsca, gdzie za niewiele ponad miesiąc kupimy choinkę. Na dworcu spotykamy się z Rodzicami, którzy jak zawsze przyszli nas pożegnać. Mamy ze sobą 30 minut, jak zawsze nie łatwe to pożegnania.
Drugi etap podróży czas zacząć. Mówią, że te najniebezpieczniejsze, to dojazdy do lotniska. Autokar o dziwo pełny, zajmujemy miejsca na samym końcu, machamy tak długo, aż znikamy za zakrętem. Smutno. Na pocieszenie - jeśli to jakoś może pocieszyć - mówię Rodzicom, jak zawsze - przecież to nie jest koniec świata, jeszcze parę wysp dalej jest…
Sam też biję się z myślami, bo kotłują. Staram się je jakoś uporządkować. Pomaga mi myślenie co po Tasmanii, a tu atrakcji bez liku - Wiedeń, a może Wrocław i jarmarki świąteczne, później Bielsko. Po nowym roku Ciechocinek, Toruń, Łódź. Góry zimą, audioprzewodniki. Jest i Alwernia. Wracamy do golfa, styczniowe i lutowe turnieje PGA zapowiadają się ekscytująco… Wybiegam w przyszłość, jakbym musiał udowadniać, że mam po co wracać i powrót będzie także ciekawy.
15:08
Siedzimy na lotnisku w Krakowie. Przejazd busem był męczący, korki przed miastem, korki w mieście. Siedzieliśmy na samym końcu, jedna pani non stop gadała przez telefon. Zwrócono jej uwagę, ale nic z tego sobie nie robiła. Dworzec w Krakowie, sporo ludzi, kupujemy coś do picia i wskakujemy - dosłownie - do pociągu. Obsługa nieciekawa, kupno biletu w automacie w pociągu arcyciekawe. Kto to projektuje? Na wysokości kopca wspominamy jak pojechaliśmy w niedzielę na lotnisko. Dziś lotnisko puste, wieje ciszą i spokojem, tak jak lubię. Choć to miejsce zwykle kojarzy mi się z wrzawą. Miła obsługa. Poszliśmy zważyć walizki, obie poniżej 22kg. Później idziemy do okienka Finnair, pogadać o naszych biletach. Rozmowa mnie uspokaja. Za okienkiem ta sama pani, co wtedy. Nawet poznała. No bo raczej niewielu lata do Hobart i ma dylematy. Siedzimy z boku hali, jest cicho do momentu, kiedy gaduła się przysiada. Jestem spokojny, dużo bardziej spokojniejszy niż 11 lat temu przed Nową Zelandią. O 15:35 otwiera się Finnair i z nimi pogadamy o Melbourne, nadamy tez bagaże.
16:05
Nadaliśmy bagaż, ufff. Od czasu wtopy stresuję się. Od razu dobra informacja - bagaże nadane są do Hobart, nie do Melbourne. Co oznacza potencjalnie więcej czasu na transfer w Melbourne. Te Melbourne to będzie mi się śniło. Ale wolę mieć ten dylemat, niż rozważać i podważać zasady aerodynamiki. Biletów z Melbourne do Hobart nam nie wydano, bo jest po prostu za wcześnie. Miła pani z Finnair wszystko wytłumaczyła. Przyznać się, że stojąc przed checkinem zawsze czekam, aż drukarka zacznie działać i te bilety zaczną się drukować. Dopóki ich nie ma, zawsze coś tam może jeszcze wyskoczyć. Mamy to za sobą, pięknie.
Na tablecie wybrałem książki, które będę czytał. A mam go wypchanego po brzegi lekturami. Mógłbym kilka razy oblecieć ziemie czytając tyle pozycji.
17:14
Siedzimy przy gate 11. Kontrola bezpieczeństwa poszła idealnie, bez stresu, pośpiechu, mili ludzie. Ja się stresuje, ale obsługa pomaga ten stres rozładować. Bramka się nie zaświeciła. Mamy 50 minut do lotu. Spokój. Pochodziliśmy po sklepach, jest ich mało, ale nie ma wstydu. Poszedłem zobaczyć nasz samolocik. Sporo pasażerów do Helsinek. Coś mi się wydaje, że robią dobry biznes latając z Finlandii do Singapuru, wielu nie Finów widzę dookoła siebie. Chodzenie po sklepach w strefie bezcłowej przypomina mi właśnie nasze podróże w 2013 i w 2015, gdzie ganiałem wręcz po sklepach z elektroniką rozważając jaki kupić sobie tablet. Wtedy w 2013 był wybór między Sony a iPadem. Niezwykła przyjemność dla umysłu wracać do tamtych chwil, mieć wybór, analizować, cieszyć się powrotem przed Świetami do domu stamtąd. Takie umysłowe powroty są dla mnie rozkoszą i stres wówczas znika.
22:13 czasu lokalnego
Lot z Krakowa do Helsinek upłynął bardzo spokojnie. Co ciekawe w cenie biletu była tylko woda albo sok. Czyżby tak oszczędzali? Na grzałce też przyoszczędzili, zimno strasznie było. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem w Finlandii przez okno był oświetlony stadion piłkarski. Lotnisko w Helsinkach jest dużo większe, niż mi się pierwotnie wydawało. Grubo większe niż Okęcie. Wchodzimy w rękaw, wykładzina, za rękawem - parkiet. Pierwszy raz takie coś widziałem na lotnisko. Niemal automatycznie wyczuwam niezwykle do te feng szui. Cisza, spokój, mało ludzi. Wszystko takie poukładane, sklepy są pozamykane, jest tutaj już 21.00. Kontrola paszportowa przeszła szybko i sprawnie. W toaletach leci dźwięk ptaków na okrągło. W sklepach z kolei i na pasażu - choinki, bombki, reniferki… święta w pełni! To się rozumie! Wrażenie robi budka Christmasowa. Drewniany domek, w środku niezwykły zapach drewna, bujane fotele i bombki. Jeśli taka jest Finlandia, to mi się tu baaardzo podoba.
Zaczął się mecz Barca - Bayern. Po cichu liczyłem, że obejrzę go tutaj na lotnisku. Nic z tego, futbol to nie jest ich domena. Otwarte są 2 restauracje, w żadnej z nich nie ma telewizora.
9:57 czasu finlandzkiego, gdzieś w połowie Zatoki Bengalskiej. Lot Helsinki - Singapur. Lecimy pierwszy raz A350, samolot od wejścia robi duże wrażenie. Ogromna przestrzeń w środku. Trafiło mi się najlepsze miejsce w strefie economy, rząd 31 z ogromem miejsca na nogi. Fajnie, ale co z tego, gdyż Pani siedzi za mną. Dobra, mam świetną kartę do przehandlowania. Kobieta obok mnie nie chce się przesiąść, wiadomo, nie pogorszy sobie. Ale Niemiec obok Pani - nawet nie dyskutował. Jak tylko usiadł, wyciągnął WhatasAppa i pisał kumplowi jak to ma „max leg room”. Siedzę przy korytarzu, jak lubię, bo zwykle dużo chodzę na długich lotach. Ten zajmie nam ponad 13 godzin. Stosunkowo szybko wjechała kolacja, byliśmy nad Sokółką, do której mam wielki sentyment. Zjadłem, poszedłem do toalety, steward przyniósł herbatę. Zerkam na mapę, jesteśmy nad Tatrami. 2 godziny lotu za nami. Biorę pigułkę na sen… „po chwili” jestem w połowie Indii, 7 godzin później i - co najciekawsze - siedząc przy oknie! Spałem bardzo twardo, co jeszcze w takim wymiarze mi się nie zdarzyło. Brawo! W trakcie snu pan, Polak, który siedział przy oknie chciał wyjść do toalety, przy okazji zapytał, czy nie moglibyśmy się zamienić, bo ma problem z kolanem i też chce mieć możliwość chodzenia. Pani mnie dobudziła, przy okazji jeszcze zdejmowałem plecaki. Niewiele z tego pamiętam! Czuję się wyspany, taki był plan. Przed nami jeszcze 2 loty. Co do samego A350 - jest cichy, co pomaga w śnie i ma sporo miejsca na nogi w klasie economy, nawet jak się siedzi w normalnych rzędach. Innym fajnym bajerem jest kamera, a w zasadzie dwie, na podwoziu i na ogonie. System rozrywki i kuchnia odstaje od Singapur Airlines zdecydowanie. Co w Singapurze? Idziemy do gate, musimy wziąć boarding passy na ostatni lot do Hobart i pogadać o tym krótkim czasie na przesiadkę. Choć w Krakowie fajnie nam to wytłumaczyli - są takie procedury, gdyby linia nie gwarantowała tego (minimum connection time), to by nie sprzedała takiego biletu. Zobaczymy jak będzie.
0:05 28.10 czasu singapurskiego.
Finnair doleciał bezproblemowo do Changi. Niebo było umiarkowanie zachmurzone, mogliśmy zobaczyć statki w Cieśninie Singapurskiej. Na zewnątrz 32 stopnie. Dobrze, że nie pada. Jak dobrze tu znowu być! Co robimy? Wg planu, idziemy załatwiać boarding pass na ostatni lot między Melbourne a Hobart. Tu zaczyna się zupełnie inny rozdział naszej podróży. Poszedłem do okienka Qantas, opowiada całą długą historię. Słyszę w zamian - kto Panu taki bilet sprzedał? Nie zdąży Pan się przesiąść, ja nic nie mogę, musi Pan iść do Qantasa po przylocie do Melbourne. Pani nie jest zadowolona z takiego obrotu sprawy, ja podobnie. Namawia mnie, by iść do okienka JetStara, którym lecimy do Melbourne. Tak robimy. Słyszymy podobny tekst - kto to sprzedał, nie zdążycie, nic nie mogę pomóc, musicie iść do okienka Finnair w Melbourne. Dobra, ale obok na Changi jest okienko Finnair, idziemy tam. Pani nieco bardziej się zainteresowała tematem, ale zasadniczo to samo - nie zdążycie, trzeba przejść przez kontrole. Zrezygnowani idziemy odpocząć obok gate’u. Mijamy sklepy, które by mnie interesowały, dziś przy ponurych perspektywach nie mam ochoty. Siadamy, spokojnie analizujemy sytuację. Dobra, nie zdążymy, Qantas się postawi, co w najgorszym scenariuszu nas czeka? Przymusowy nocleg w Melbourne i kupno biletu do Hobart na kolejny dostępny lot. Dodatkowy wydatek, ale to nie koniec świata. Damy radę. Czasami pomaga sobie uświadomienie, co najgorszego czeka. Siedzimy chwilę, idę się przejść, popatrzeć na tablice odlotów. Myślę sobie tak, jeśli nasz odlot się opóźni to siłą rzeczy nie zdążymy z przyczyn niezależnych od nas na samolot do Hobart i wtedy muszą dać nam nowy bilet. Idąc po korytarzu widzę obsługę lotniska Changi. Co mi szkodzi zapytać? Zagaduję i opowiadam całą historię po raz czwarty. Pani - podobnie - jak to było w poprzednich przypadkach praktycznie mówi to samo. Rozglądam się po gate, co się dzieje i widzę kilkanaście osób stojących w kołku żwawo dyskutujących. To załoga samolotu, którym polecimy. Coś mi zakiełkowało. Idę do Pani, która w wiadomy dla siebie spokój potrafi zanurzyć się w lekturę książki. Mówię, abyśmy podeszli do gate, bo czeka nas kontrola osobista. Wspominam, że jest tam także obsługa lotu, może bym zagadał… tak zrobiłem. Podchodzę do dwóch pań, piąty raz mówię historię… ale tym razem zainteresowały się naszym losem! Jedna z nich ma plakietkę z napisem „Manager” i mówi mi tak - ok, rozumiem sytuację, porozmawiamy w trakcie lotu. Co za zmiana! Nadzieja jeszcze nie umarła. Kolejny krok jest jeszcze niesamowity - lecimy Boeningiem 787, zabiera on 300 osób. Mija kilkanaście minut. Przed wejściem na pokład proszeni jesteśmy o pokazanie boarding passów, ja robię to wolno myśląc naiwnie, że jak będę się guzdrał, to opóźnię lot. Przy wejściu do samolotu stoi druga ze stewardess, które zagadnąłem przy bramce i mówi mi tak „jak wylecimy zgodnie z czasem, wszystko będzie dobrze, zdążycie!”. Ona nie dość, że mnie poznała, to jeszcze dała mi dobrą ba genialną informację! Samolot wyleciał z ok 40 minutowym opóźnieniem. Powiedziałem sobie - zostawiam to Bogu, co ma być, to będzie, będzie dobrze. Godzinę później będąc już w trakcie lotu podchodzi do mnie ów „manager”, prosi o pokazanie całej trasy, wczytuje się i mówi tak: „wygląda na to, że bagaż faktycznie poleci do Hobart, Jeny (ta druga stewardesa) skontaktowała się już z obsługą naziemną i powiadomili ich o naszym przypadku. Idźcie szybko do kontroli, później na górę do okienka Qantas i zdążycie”. To tak skracając naszą rozmowę. Co za rollercoaster emocji. Sam nie wiem co o tym myśleć. Co ma być, to będzie. Ufam Bogu, że sprawy się ułożą. Aktualnie jestem 4 godziny lotu do Melbourne zmierzając nad terytorium Australii minąwszy Jawę.
Czytam właśnie Szustaka "Z procą na olbrzyma" oczom nie wierzę, tam pisze tak:
"Bardzo możliwe, że dlatego Pan Bóg nie zabiera nam wszystkich trudnych sytuacji i czasem zgadza się, by spotkało nas coś niełatwego, ponieważ On wie, że przeciwności nas mobilizują i rozwijają w dobru. Bóg tylko pozornie nam nie pomaga, ponieważ tak naprawdę, godząc się na przeciwności w naszym życiu, jednocześnie daje nam siłę, talenty i pomysły, jak je pokonać."
Ja już wtedy wiedziałem, że to się dobrze ułoży.
20:31 28.10 czasu Hobart
W Melbourne stał się cud, bo inaczej tego nie mogę nazwać. Samolot (Jetstar) wylądował ok. 7.45, zaś nasz kolejny samolot do Hobart (Qantas) odlatywał o 8.20. Łudziłem się, że się uda. Skąd! Nie ma najmniejszych szans. Jak wylądował, zjechał z pasa i stoi - pilot mówi, że korki i musimy poczekać, aż podjedziemy do rękawa. Jen - stewardesa robi co może, byśmy wyszli pierwsi. Ja skupiony i zestresowany. Drzwi się otwierają, my wybiegamy. Myślałem, że będzie tam jakaś asysta, ktoś, kogo można zapytać. Gdzie tam! Gnamy! Pytamy pierwszego napotkanego gościa, gdzie jest okienko Qantas, on na to, że musimy najpierw odebrać bagaż. To jeszcze usłyszymy kilka razy i dobitnie. Uspokajam Panią, by przy kontroli biletów nie panikowała, bo to nam przysporzy kłopotów. Z paszportami nie ma problemów, na bagaże czekamy dobre 20 minut. Później wybiegamy z terminala 2 i lecimy na terminal 1. Cel - okienko Qantas. Jedna z pań nas obsługuje, mówię co zaszło. Dzwoni, kręci nosem, po chwili odpowiada - my, czyli Qantas jesteśmy niewinni, to Jetstar Was przywiózł za późno i idźcie do nich, terminal 4. Wasz samolot o 8.20 już poleciał. Rysuje mi się w głowie najgorszy scenariusz - kupno nowego biletu. W tej chwili zacząłem się zastanawiać jak benefit mam z jednego biletu na całej linii. Sęk w tym, że Jetstar nie spóźnił się, tylko Qantas odwołał loty i Finnair tak beznadziejnie przebukował. No dramat. Idziemy do Jetstara wściekli, no bo jaki oni biznes mają w tym, aby z nami w ogóle rozmawiać? Czekamy chwile w kolejce do Service Desku. Pani niechętnie chce coś zrobić (i ma rację). Klika, patrzy, pyta, zdenerwowana mówi, że nas w ogóle nie ma w ich komputerze. A my na to, że Qantas nas tu przysłał. Ooooo i to podrażniło ją. Dzwoni do Qantasa, przeprasza, że tak długo to trwa. Myślę sobie, że jakby nie było szans, to po co nas trzyma… za chwilę kolejna odsłona, daje nam 4 vouchery na posiłek w okolicznych restauracjach. Czyżby??? Odkłada telefon, po czym mówi do nas - chcecie hotel w Melbourne i jutrzejszy samolot czy dziś o 16? Zaniemówiłem, spojrzałem na Panią… to się dzieje naprawdę!!!! Nie chcę żadnego hotelu, chcę do Hobart. Dostaję ręcznie wypisaną karteczkę z parametrami i lotu, mam tu przyjść ok. 13 i się wczekować. Z poważną miną i radością w sercu odchodzę od okienka. Mamy bilet!!!! Jeszcze się zapytałem, czy to jest potwierdzenie biletu. Tak! Coś cudownego. Jest ok. 10, mamy 6 godzin do lotu. Zapomniałem o zmęczeniu. Idziemy kupić kartę sim (optus, mają za 5 AUD 300 minut rozmów do Polski). Później jemy lunch, popijamy mocha… schodzi napięcie, wraca świadomość, że jesteśmy w Australii! Lot do Hobart zaczął się o 16.25, był spokojny. Skakałem z radości, jak zobaczyłem zielone i mokre pola Tasmanii. Nie ukrywam, wzruszyłem się na tym malutkim lotnisku po wyjściu z samolotu. Znowu mam zaszczyt tu być! Odbieramy bagaże, wskakujemy do busa, który zawozi nas do centrum. Radości nie ma końca, przecież to wszystko znamy! No i to powietrze… z domieszką cytrusa. No i ten spokój, no i Ci ludzie, mówiący i śmiejący się wzajemnie. Tu jest inny świat! Po wczekowaniu się do hotelu idziemy do Woolworth, pierwsze drobne zakupy. Jutro spacer po Hobart, tak długo na to czekaliśmy! Aaaa tim tamy kupione i zjedzone. Tak tęskniłem! Cała podróż od wyjścia z domu do wejścia do hotelu zajęła 47 godzin. Rekord.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz