Zwykle pierwszego dnia pobytu bierzemy lepszy hotel, by się wyspać i odpocząć. Ten w Hobart wpisuje się w tę regułę. W nocy obudziło mnie łażenie po korytarzu, później się męczyłem. Przecież to był wieczór w Polsce. Jeszcze jetlag trzyma. Po śniadaniu wyczekowaliśmy się, bagaże poszły do poczekalni, a my na miasto. Najpierw po auto. Zaskoczyły mnie ceny, in minus. Mocno zdrożały, a ja wcześniej nie bukowalem samochodu, bo ciężko było coś zaplanować przez Melbourne. Auto będzie do odbioru ok. 14, wiec my przed siebie. W pierwszej kolejności sklepy podróżnicze, co jest i co nam potrzeba na Overland Track. Jest Kathmandu, Macpac i lokalny bardzo dobrze wyposażony sklep. Później do znanego nam punktu informacji turystycznej, musimy wykupić bilet do Parków Narodowych. Rozwiązanie mają tutaj bardzo fajne, kupujemy vehicle ticket, wówczas wszyscy pasażerowie samochodu mogą wejść do Parku. Jak tylko weszliśmy do tego punktu, z głośników poleciał Freddy i „I want It all”. Ale to zabrzmiało! Obsługa jak wszędzie, absolutnie miła. Pani mnie pyta, jak ich znalazłem. A ja na to - ja już tu byłem 9 lat temu i w końcu wróciłem! Znowu chwila wzruszenia, jakbym śnił. Kolejne kroki skierowaliśmy na przystań. Tam jest Drunken Admiral, knajpka, w której jeszcze nie jadłem i galeria sztuki. Ale jakiej! Sprzedają głównie malarstwo Aborygenów. Co za miejsce. Zagadałem właściciela o zakupy online i wysyłkę do Polski. Nie ma problemu, pokazał nam jak i co jest pakowane. Akurat ma wysyłkę do Filadelfii. Genialne rzeczy. Dziś sobota, więc jest targ na Salamance. Tradycja, obowiązek, jak makówki na Wigilię. Tłum ludzi, ale ta mieszanka zapachów! Nie do opisania. Nic tylko brać. Jest i sklep, w którym kupiliśmy swego czasu owoce, dziś zrobiliśmy dokładnie to samo. Nad nami góruje Wellington, momentami się rozchmurza. Cudownie znowu tutaj być! Kolejne miejsce to kultowa dla nas Fish Frenzy, bierzemy tam fish&chips. Jak to smakuje… w Polsce nie mam apetytu na ryby, ale na wyjeździe - zawsze. Ponieważ ryba lubi pływać, obok Fish Frenzy jest kawiarnia, Hobart Coffee Roasters. Mają swoje blendy… Po kawie poszliśmy po samochód. Pani prowadzi. Idzie jej naprawdę dobrze, choć początkowo to stresujące. Jedziemy na południe, gdyż jutro idziemy w Hartz Mountains. Zaczynamy jak ostatnio, z tym, że jutro ma być pogoda. Po drodze Kingston i Woolworth - robimy zakupy na najbliższe dni i już ma Overland Track. Jak się ma auto, to jest dużo sprawniej. W drodze do Geevstone zadzwoniła Gunia, okazuje się, że jedzie tę samą drogę, co my. Jutro się spotkamy. Geevstone - prowincja Tasmanii. Tutaj żyje się kompletnie inaczej.
Mieszkamy w... No właśnie w czym? Wygląda mi to na restaurację z pokojami mieszkalnymi, lecz dań już nie serwują. W dużym lobby siedzi starszy mężczyzna czytający gazetę. Otworzył nam drzwi i dość szorstko się przywitał. Później powitała nas kobieta w średnim wieku, w maseczce na twarzy, z którą również się dziwnie rozmawiało. Pytam, czy ja mam również ubrać maseczkę, a ona odpaliła - „ja mam ubraną, bo chcę Was chronić”. Później zaczęła drobiazgowo tłumaczyć jak się tu mieszka, co jutro na śniadanie z dokładnością ile cukru chcemy do herbaty. Tego jeszcze nie doznałem. Ale takie konwersacje, nawet jak są dziwne, dodają tylko kolorytu. Śniadanie zjemy o 8.30, dość późno, ale co zrobić? Do parkingu w górach mamy 21km. 2 razy chodziliśmy wte i wewte z walizkami. Pan w lobby rozwiązywał krzyżówkę i coś mi mówiło, że nasze dreptanie go wkurzało. Nie ma to jak obchód wsi. Zatem idziemy. Czas tu naprawdę się zatrzymał. Stare chatki, sklepy z rękodziełami. Przed sklepami ganki z krzesełkami i stoliczkami. Jedynym znakiem nowoczesności są naklejki na drzwiach z nazwami firm wydających karty kredytowe. Znajdujemy Platypus Walk, ścieżkę spacerową przez okoliczny park. Ale jaki to park! Trawa ścięta, betonowa ścieżka wiedzie obok rzeki Kermandie. Znaki mówią, ze można tu wypatrzyć dziobaki. Idąc drogą zobaczyliśmy w oddali kościółek, podchodzimy, a tu obok drogi w pozostałościach po starej pralce zapisana jest godzina mszy św. Co za klimat! A propo klimatu. Już od lotniska wczoraj zachwycam się cudownym powietrzem, w którym, niczym w perfumie, wyczuwam nuty cytrusu. Coś wspaniałego. Po spacerze przeglądamy zakupy i dzielimy już porcje na Overland Track. Tak nam minął pierwszy dzień na wyspie. Jet lag jeszcze trzyma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz